Mondo Macabro: Francja. Threshold of the Void (1972) / Clash (1984)
Co jakiś czas spotykam się z opinią, że francuskie kino grozy, przed narodzinami Nowej Ekstremy, nie posiadało zbyt bogatej tradycji. Osoby powielające ten zarzut co prawda kojarzą czasem Jeana Rollina, Georgesa Franju czy Rogera Vadima, ale z grubsza na tym ich wiedza się kończy. Tymczasem stare porzekadło mówi, że… to, że czegoś nie znamy, nie znaczy, że tego nie ma. Francuski horror skrywa wiele zapomnianych czy odrzuconych już w dniu premiery pereł. Niestety, nie każda z nich doczekała się po latach nobilitacji jak wspomniany już Jean Rollin. Jeżeli interesuje Was kino spod znaku oniryzmu, surrealizmu, malarskiej plastyczności i dziwności zapraszam na kolejny wpis z serii Mondo Macabro w którym udamy się do kraju nad Sekwaną. Miejcie oczy i uszy otwarte, albowiem jeszcze nie raz tu wrócimy. Mam nadzieję, że pokochacie horror francuski równie mocno jak ja.
Threshold of the Void (1972, reż. Jean-François Davy)
Młoda malarka Wanda (Dominique Erlanger) przybywa do Paryża by zapomnieć o złamanym sercu i rozwinąć artystyczne skrzydła. Na dworcu spotyka miłą, starszą panią, która oferuje jej wynajem pokoju. Oferta ma jednak pewien szkopuł – w lokalu znajdują się drzwi do pomieszczenia, którego nie wolno otwierać. Jak to zwykle w tego typu opowieściach bywa, zakazany owoc kusi najbardziej, więc którejś nocy Wanda zagląda do tajemniczego pokoju. Okazuje się, że w środku nie znajduje się nic poza czarną jak smoła otchłanią, której nie rozświetla nawet lampa. Po jakimś czasie przebywania w ciemności kobieta odkrywa, że jej talent malarski zaczyna się rozwijać, jednocześnie jednak czuje się jakby coś wysysało z niej życie.
Oparty na noweli Andre Ruellana, na wskroś francuski obraz z miejsca budzi skojarzenia z Dzieckiem Rosemary (1968), filmami Davida Lyncha czy euro-horrorem pokroju Satan’s Blood (1978) lub Night of Death! (1980). Człowiek stojący wobec niewytłumaczalnego zjawiska i spisku, który oplata go ze wszech stron, kierowany, niczym somnambulik lub marionetka, ku zgubie – Threshold of the Void powinien gościć na półkach maniaków filmowych zaraz obok Jeana Rollina, lecz na dzień dzisiejszy utknął w jakiejś zakurzonej szufladzie. Atmosfera tajemnicy i dziwności unosi się nad paryskimi uliczkami, podczas gdy Wanda spotyka kolejne enigmatyczne postacie. Poznajemy dwie strony miasta – z jednej strony młoda, artystyczna bohema pozostająca pod wpływem ideałów Maja’68, z drugiej majętni staruszkowie, którzy zaczynają interesować się sztuką Wandy. A w samym środku ona – artystka, z konieczną w tym fachu iskrą szaleństwa, która pozwala jej zaakceptować istnienie niewytłumaczalnego jako źródła inspiracji.
Niepokojący klimat utkany jest z drobnych detali – spojrzeń przypadkowo napotkanych ludzi, ciemnych, klaustrofobicznych pokoi, luster, nieprzeniknionej otchłani. Duży nacisk położono na stronę wizualną filmu. Fantasmagorie, podsuwane Wandzie przez otchłań, z czasem zaczynają zahaczać o czysty ekspresjonizm, zaś większość scen grozy spowita jest ciemnością dającą wrażenie chłodu, pustki i odrealnienia. Na szczególną uwagę zasługuje scena balu przypominającego Oczy szeroko zamknięte (1999) lub słynne, surrealistyczne bale Rothschildów. Goście, ubrani w fantazyjne stroje, za sprawą swojego wieku i niezwykłej bladości wyglądają jak żywe trupy. Sama dynamika balu i chłodne kolory obecne na sali potęgują to wrażenie. Nie rozczarowuje również finał odsłaniający zamiary gospodarzy i przypominający rozwiązania fabularne pewnego popularnego filmu grozy z ostatnich lat. Niezależnie od tego jak zinterpretujemy ekranowe wydarzenia, Threshold of the Void zachwyca i stanowi kolejny dowód na wielkość francuskiej grozy.
Clash (1984, reż. Raphaël Delpard)
Pamiętam mój pierwszy seans Clash, wiele lat temu. Jedyna dostępna kopia filmu była tak niewyraźna i ciemna, że ciężko było zorientować się co dzieje się na ekranie. Pomimo tego, z miejsca się zakochałam. Bo jak tu nie pokochać filmu tak dziwnego, mrocznego i jedynego w swoim rodzaju? Raphaël Delpard już 4 lata wcześniej ujawnił swój niesamowity talent do tworzenia kina grozy. Night of the Death! (1980) opowiadający o opiekunce w domu starości, której podopieczni okazują się kanibalami, to jeden z najciekawszych horrorów jakie powstały w kraju nad Sekwaną. Tym razem Delpard stworzył jednak opowieść mniej dosłowną, niczym surrealistyczną wersję Wstrętu Polańskiego.
Martine (Catherine Alric) na prośbę swojego przyjaciela-gangstera przewozi przez granicę walizkę ukradzionych pieniędzy. Następnie ma ukryć się na parę dni w opuszczonej fabryce manekinów i poczekać na zleceniodawcę. Na miejscu kobieta zaczyna doświadczać coraz dziwniejszych zdarzeń – manekiny zdają się żyć własnym życiem, drzwi raz są otwarte, raz zamknięte, a w fabryce pojawia się milczący mężczyzna (Pierre Clémenti), który obserwuje każdy krok Martine.
Niemal od samego początku wiemy, że nie mamy do czynienia z historią typową i klarowną. Film kieruje się logiką snu, a my nie wiemy co wydarzyło się naprawdę, a co jest wytworem wyobraźni. Ze strzępków wspomnień możemy wywnioskować, że Martine przeżyła w dzieciństwie traumę za sprawą przemocowego ojca. Każdej nocy dziewczynka bała się nadejścia swoistego boogeymana (przemoc seksualna?), który pukał w jej szybę. Nie trudno więc zgadnąć, że personifikacją straszydła jest niema postać pojawiająca się nagle w fabryce. Noszący rękawiczki, przypominający mima Pierre Clémenti wywołuje niepokój samym spojrzeniem, ale też dziwnymi gestami jak picie wrzątku czy specyficzny “śpiew” (jeżeli myślicie, że tunelowe jęki bohaterki komicznej autoparodii zwanej Men [2022] to szczyt oryginalności, zobaczcie to!), którym wydaje się budzić całą fabrykę do życia. Z czasem jednak staje się coraz bardziej agresywny i zmusza Martine do konfrontacji z własnymi demonami. Gdy kobieta popada w coraz większy obłęd jej wizję stają się przerażające. Zakrwawione manekiny, samookaleczanie, brutalne finałowe starcie – miłośnicy grozy sensu stricte także znajdą tu coś dla siebie.
Film, który należałoby pokazać wszystkim nadętym krytykom twierdzącym, że przed “post-horrorem” kino grozy nie poruszało kwestii “głębokich”, dziś z pewnością zrobiłby furorę za sprawą metaforycznego poruszania tematu traumy i toksycznych relacji. Ja na pierwszym miejscu stawiam jednak klimat. Olbrzymia przestrzeń opuszczonej fabryki wydaje się nieprzyjazna, niemal nawiedzona. Martine, nasza Alicja w Krainie Manekinów, wygląda tam na jeszcze bardziej kruchą i zagubioną. Wszechobecne manekiny oraz ich części, ułożone w dziwnych konfiguracjach lub rozrzucone niczym zwłoki, tworzą upiorny efekt. Zwłaszcza gdy zaczynają się ruszać. Industrialno-koszmarna przestrzeń w połączeniu z atmosferyczną muzyką i niesamowicie plastycznymi ujęciami sprawiają, że w film Delparda można wpatrywać się jak w piękny obrazek. Tymczasem reżyser w rękawie skrywa jeszcze jednego asa. Ujawnia go dopiero w ostatnich minutach filmu. Życie to nie bajka Alicjo, a za błędy trzeba płacić.
Wilczyca z Savage Sinema, turpistka. Lubi kino nieprzyzwoicie krwawe, nihilistyczne i perwersyjne. Szczególną miłością darzy euro horror, giallo, pinku eiga i porno z lat 70. Wierna fanka Jörga Buttgereita.