Video Nasties od A do Z #4: Can-Con
Przed Wami czwarta już odsłona cyklu o video nasties, tym razem zdominowana przez kino kanibalistyczne. Sześć krwistych pozycji, które sprawią, że następnym razem inaczej spojrzycie na krowie móżdżki i świńskie podroby. Zapraszam do lektury!
Cannibal Apocalypse (1980, reż. Antonio Margheriti)
Norman Hopper (John Saxon) jest weteranem z Wietnamu, który po powrocie do domu próbuje na nowo poukładać swoje życie u boku kochającej żony. Pewnego dnia kontaktuje się z nim dawny przyjaciel z marines, Charles Bukowski (Giovanni Lombardo Radice), który właśnie wyszedł na przepustkę ze szpitala psychiatrycznego, gdzie trafił w wyniku traumatycznych przeżyć jakich doświadczył w niewoli. Powracają wyparte wspomnienia, w tym upiorny sekret wietnamskiej dżungli, który już wkrótce zamieni ulice miasta w piekło na Ziemi…
Mariaż wątków kanibalistycznych i kina wojennego. Margheriti, który w tym samym roku popełni jeszcze swoją wariację na temat wojny wietnamskiej pt. The Last Hunter (a w późniejszych latach powróci do rejonów południowo-wschodniej Azji w takich tytułach, jak Tiger Joe [1982] czy Code Name: Wild Geese [1984]) podpina się tutaj pod szalejącą wówczas na Półwyspie Apenińskim modę na ludożerców, jednocześnie oferując jednak własne, dalekie od schematów, podejście do gatunku. Zamiast dzikusów z lasów deszczowych mamy tutaj tajemniczy wirus, który przemienia zwykłych ludzi w kreatury wiecznie głodne ludzkiego mięsa. Kanibalizm przypomina zatem przemianę w zombie, z tą różnicą, że zarażeni nie umierają, do końca pozostają sobą, tyle że w wersji pozbawionej społecznych hamulców. Koncepcja, która w zależności od punktu widzenia może jawić się jako skrajnie niedorzeczna lub też jako celna metafora stresu pourazowego i alienacji „bohaterów wojennych”. Wymiar alegoryczny ma się tutaj zresztą bardzo dobrze w pierwszej połowie filmu, dopiero potem schodzi na drugi plan, ustępując miejsca napompowanej efektami gore akcji. Ponoć wcielający się w głównego bohatera Saxon miał przyjąć rolę na podstawie lektury scenariusza, w którym wszystkie drastyczne fragmenty nie zostały jeszcze ujęte i dopiero w trakcie zdjęć ze smutkiem skonstatował, iż projekt ma znacznie mniej ambitny wymiar, niż początkowo zakładał. Dla Margheritiego, uznanego twórcy włoskiego gotyku, był to z kolei skok na głęboką wodę pełną eksploatacyjnego mułu. Skok udany, zważywszy że Cannibal Apocalypse (aka Apocalypse Domani – włoski tytuł znaczy tyle, co „Apokalipsa jutro”, co stanowi czytelne nawiązanie do anglojęzycznego tytułu Czasu apokalipsy [1979]) cieszy się dziś statusem klasyka wśród badaczy włoskiego kina gatunków, niemniej w momencie premiery wielu krytyków zarzucało twórcy bezmyślne epatowanie przemocą.
Ekranowa przemoc była zresztą powodem problemów z cenzurą. W Stanach film mocno pocięto, by mógł załapać się na kategorię „R”, na Wyspach BBFC nie patyczkowało się z kolei i wrzuciło go na listę pozycji zakazanych, gdzie obraz Margheritiego spędził 3 dekady. Pierwsze oficjalne wydanie na tamtejszym rynku miało miejsce w 2005 roku w wersji ocenzurowanej o 2 sekundy przemocy wobec zwierząt (chodzi o krótkie ujęcie ukazujące podpalanie szczura za pomocą miotacza ogni).
Cannibal Ferox (1981, reż. Umberto Lenzi)
„Zakazany w 31 krajach”, „najbrutalniejszy film w historii” – takimi oto hasłami obraz Lenziego reklamowany był przez amerykańskiego dystrybutora. O ile owe przechwałki mogą wydawać się nieco wyolbrzymione (twierdzenia o liczbie krajów, w których zabroniono rozpowszechniania nigdy nie udowodniono, a i brutalniejsze okazy powstały na przestrzeni lat), to nie ulega wątpliwości, że obok Cannibal Holocaust jest to najbardziej ekstremalny przedstawiciel włoskiego kina kanibalistycznego. Powstał zresztą na fali kontrowersji, jakie wzbudził osławiony wyczyn Ruggero Deodato, nie dziwi więc, że i w kwestii ekranowej przemocy starał się przebić swego starszego o rok poprzednika.
Zarzut o wtórność względem CH, podnoszony w licznych wywiadach, u samego Lenziego wywoływał szczere oburzenie: reżyser – poniekąd przytomnie – wskazywał, iż podwaliny pod nurt kanibalistyczny stworzył on sam, kręcąc w 1975 roku Man From Deep River (o którym to filmie przeczytacie w kolejnej odsłonie cyklu). Nie ulega jednak wątpliwości, że Cannibal Ferox (w Stanach rozpowszechniany pod jakże chwytliwym tytułem Make Them Die Slowly) w wielu miejscach bezrefleksyjnie kopiuje patenty z majstersztyku Deodato, a nadrzędnym celem całego przedsięwzięcia jest nie tyle refleksja nad naturą ludzką, co chęć zaszokowania odbiorcy. Stąd też w filmie roi się od dosadnego gore: kobieta powieszona za piersi na hakach, kastracja połączona z konsumpcją, wyjadanie mózgu z czaszki. No i oczywiście punkt obowiązkowy, największa duma cannibal movies: sceny przemocy wobec zwierząt, które do dziś polaryzują odbiorców. Istny teatr okrucieństwa, celebrowanego z poświęceniem godnym lepszej sprawy. Ekranowa orgia krwi i flaków rozbija się jednak w tym przypadku o niedopracowany, pretekstowy scenariusz, przerysowane aktorstwo i koślawe, niejednokrotnie niezamierzenie śmieszne linie dialogowe. Zamiast grupy dokumentalistów mamy tutaj trio domorosłych antropologów, które na swej drodze spotyka duet handlarzy narkotyków. Dilerzy pozbawieni są jakichkolwiek hamulców i bez oporów folgują swoim prymitywnym potrzebom (prym zwyrolstwa w tandemie wiedzie grany przez Giovanniego Lombardo Radice’a „biały diabeł”), za co całą piątkę spotka kara ze strony plemienia ludożerców.
Schemat co najmniej znajomy, tyle że w ujęciu twórcy Almost Human (1974) przeradza się w festiwal grzesznych przyjemności. Ciężko bowiem traktować całą opowieść serio, gdy bliższa jest ona komiksowemu eskapizmowi, niż turpistycznej dosłowności kina mondo. Pieczołowicie wykonane sekwencje tortur i realizm sekwencji uśmiercania zwierząt wciąż jednak robią duże wrażenie. Do tego stopnia, że jedynymi nieocenzurowanymi wydaniami filmu pozostają te od amerykańskiego dystrybutora Grindhouse Releasing. Oczywistym w tym kontekście jawi się fakt, iż na Wyspach od samego początku dzieło Lenziego wzbudzało nienawiść cenzorów, którzy w okresie związanej z video nasties krucjaty całkowicie zabronili jego rozpowszechniania. Pierwsze wydanie po latach, z 2000 roku, pozbawione było aż 6 minut najbardziej drastycznych scen. Kolejne, z 2018 roku, okrojone jest o „zaledwie” 2 minuty, w których skład wchodzą już jedynie autentyczne sceny zwierzęcej gehenny, którym BBFC w dalszym ciągu mówi stanowcze „Nie”.
Cannibal Holocaust (1980, reż. Ruggero Deodato)
Niekwestionowany król kina kanibalistycznego i najdoskonalszy okaz nurtu. A przy okazji – jeden z najbardziej znienawidzonych filmów w historii. Gdyby pojęcie video nasties nie istniało, to należałoby je wymyślić choćby dla samego obrazu Deodato. Oczywiście, stwierdzenie zgoła efekciarskie, ale też nie ma w nim wiele przesady. Cannibal Holocaust już na starcie wywołał ogromne kontrowersje w rodzimych Włoszech, gdzie po dziesięciu dniach wyświetlania został zdjęty z ekranów, kopie zostały zarekwirowane, a sam reżyser stanął przed sądem z zarzutem zamordowania członków ekipy. Aby udowodnić swoją niewinność, twórca zaprosił na salę sądową aktorów, którzy rzekomo mieli zginąć na planie produkcji, a także wyjawił tajniki wykonania efektów gore w scenie z kobietą nabitą na pal. Wciąż wisiał na nim jednak – podobnie jak na producentach – zarzut obsceniczności, który zamienił się ostatecznie w wyrok 4 miesięcy w zawieszeniu.
Dla samego filmu był to dopiero początek pogmatwanej drogi przez ekrany i kłopotów z cenzurą. W rodzimych Włoszech jego wyświetlanie zakazane było do 1984 roku. W międzyczasie wybuchła afera w Wielkiej Brytanii, gdzie film trafił na listę video nasties po tym, jak przemknął niezauważony pod nosem BBFC i wydano go w wersji nieocenzurowanej na kasetach VHS. Był to zresztą jeden z tych tytułów, które przepełniły czarę goryczy w oczach angielskich stróżów moralności, a oliwy do ognia dolał sam dystrybutor filmu na rynku brytyjskim, firma Go Video, której przedstawiciele – w nadziei na zwiększenie sprzedaży – napisali anonimowy donos do Mary Whitehouse, przewodniczącej National Viewers’ and Listeners’ Association. Reszta globu nie była bynajmniej bardziej przychylna – zdaniem niektórych szacunków dzieło Deodato mogło zostać zakazane nawet w 50 krajach (sic!), w tym na terenie Stanów Zjednoczonych (gdzie zakaz został zdjęty stosunkowo szybko, bo już w 1985 roku), Australii, Norwegii, Finlandii i Singapuru. W UK decyzja odmowna obowiązywała do 2001 roku, kiedy to film trafił na rynek DVD w wersji okrojonej o 6 minut materiału. Dziesięć lat później BBFC ograniczyło restrykcje do zaledwie 15 sekund, zawierających śmierć ostronosa.
Sekwencje uśmiercania zwierząt (na potrzeby filmu zginęło ich łącznie siedem, z czego ujęcie rozłupywania czaszki małpy kręcono dwukrotnie) do dzisiaj spotykają się z potępieniem i są przedmiotem polemiki. Jakkolwiek ciężko byłoby ich bronić (sam Deodato po latach przyznał w jednym z wywiadów, że żałuje decyzji o włączeniu ich do scenariusza, a część ekipy aktorskiej odcięła się od swojego udziału w całym przedsięwzięciu już w momencie premiery), tak z pewnością wywołują one niewspółmiernie większe zbulwersowanie, niż – dajmy na to – analogiczne sceny z filmów mondo, o których obrońcy praw zwierząt i cenzorzy zapomnieli stosunkowo szybko. Co ciekawe, Cannibal Holocaust wprost wchodzi w polemikę z tamtymi produkcjami zarówno za pomocą pionierskiego konceptu found footage, jak i sposobu zaprezentowania ekipy filmowców wybierających się w podróż do dżungli: uznany dokumentalista Alan Yates (Gabriel Yorke) oraz jego świta słyną ze swych nieetycznych sposobów pozyskiwania sensacyjnych materiałów. W pierwszej połowie obrazu dowiadujemy się m.in. że sceny egzekucji z jednego z ich reportaży zostały wykonane na żądanie reżysera, co przywodzi z marszu na myśl oskarżenia, jakie wysuwane były pod adresem Gualtiero Jacopettiego i Franco Prosperiego po premierze Africa addio (1966). Historia zatoczyła zatem koło: dyskusyjne pod względem moralnym shockumentaries zrodziły wynaturzonego bękarta pod postacią kina kanibalistycznego – swoją zwyrodniałą, otwarcie eksploatacyjną mutację.
The Cannibal Man (1972, reż. Eloy de la Iglesia)
Marcos (Vicente Parra) na co dzień pracuje w rzeźni. To prosty facet, który marzy o awansie społecznym i lepiej płatnej pracy, dzięki czemu mógłby wziąć ślub ze swoją dziewczyną Paulą (Emma Cohen). Pewnego wieczoru, gdy para wraca z randki taksówką, Marcos wdaje się w sprzeczkę z opryskliwym kierowcą, w trakcie której nieumyślnie go zabija. Paula nalega, aby oboje udali się na komisariat, by zgłosić zdarzenie, jednak Marcos jest odmiennego zdania. Pod wpływem impulsu morduje narzeczoną i ukrywa jej zwłoki w sypialni swojego domu. Wkrótce przybędzie kolejnych ofiar, w miarę jak mężczyzna coraz bardziej desperacko będzie się starać zatrzeć ślady…
Wbrew anglojęzycznemu tytułowi, w filmie nie uświadczymy żadnego kanibala. Oryginalny hiszpański tytuł La semana del asesino przetłumaczyć należy dosłownie jako „Tydzień mordercy”, a od eksploatacyjnej rozrywki z dzikusami rozrywającymi na strzępy swe ofiary zdecydowanie bliżej tutaj do zaangażowanego społecznie kina autorskiego. Co zresztą nie dziwi specjalnie, gdy wziąć pod uwagę osobę reżysera. De la Iglesia pod rządami generała Franco tworzył otwarcie lewicujące filmy z mocno wyeksponowanymi wątkami homoseksualnymi, bliskie codziennemu życiu i ludziom z marginesu. Całość określić należałoby jako thriller psychologiczny, z klimatem zagęszczanym godardowską manierą montażu i kadrowania. Od kryminalnej intrygi bardziej istotny jest tutaj stan psychiczny głównego bohatera, który powoli osuwa się w obłęd. Uderzają też klasowe kontrasty: Marcos mieszka w parterowym domku pośrodku świeżo wybudowanego osiedla luksusowych apartamentowców. Jednym z jego nowych sąsiadów jest Néstor (Eusebio Poncela), nieśmiały młodzieniec, którego regularnie spotyka na spacerach. W na poły homoerotycznej, pełnej niedopowiedzeń relacji, jaka zawiąże się między tą dwójką, również pobrzmiewają silne kontrasty: to przyjaźń pomiędzy typowym przedstawicielem proletariatu, a nieśmiałym, wyalienowanym artystą z wyższych sfer.
Nakreślony w stonowany sposób, oparty na przemilczeniach wątek „romansu, którego nigdy nie było” stoi z kolei w wyraźnej opozycji do krwawych scen mordów, które zapełniają przede wszystkim pierwszą połowę filmu i które to zapewniły dziełu Iglesii uwagę brytyjskich cenzorów. Poderżnięte gardło, tasak wbity w twarz, kobieta uduszona gołymi rękoma. A do tego prawdziwe ujęcia uboju bydła w rzeźni. The Cannibal Man to rzecz cechująca się duszną, ciężką atmosferą, emanująca duchem moralnej degrengolady i rozkładu, z wiecznie słyszalnym w tle brzęczeniem much, które zlatują się do cuchnącej padliny. Pomimo więc niezaprzeczalnych walorów artystycznych obrazu, nie spotkał się on ze zrozumieniem ze strony prokuratury i trafił na listę tytułów objętych całkowitym zakazem rozpowszechniania na terenie Anglii. Inna sprawa, że zakaz ów zdjęto stosunkowo szybko: już w 1993 roku pozycja ukazała się na kasetach VHS z wyciętymi zaledwie 3 sekundami materiału.
Cannibal Terror (1981, reż. Alain Deruelle)
Francuski wkład do kina kanibalistycznego, wyprodukowany przez wytwórnię Eurociné, która odpowiedzialna była również m.in. za szereg podróbek nurtu nazisploitation pod koniec lat 70., praktycznie bez wyjątku opartych na wątkach zaczerpniętych z niesławnej Ilsy, Wilczycy z SS (1975) i Salonu Kitty (1976)[1]. Rzecz była kręcona w tym samym okresie, częściowo z udziałem tej samej obsady i w tych samych plenerach co Mondo Cannibale (1980) Jesúsa Franco (obraz Hiszpana nie trafił na listę video nasties, ale zaliczany był do tzw. Section 3, a więc filmów, które mogły podlegać konfiskacie na mocy zarzutu o „obsceniczność”).
Czysto pretekstowy scenariusz (ponoć wymyślany na bieżąco) opowiada o trojgu drobnych złodziejaszków, którzy porywają córkę pewnego bogacza. Obawiając się policji, uciekają wraz z dziewczynką za granicę, do położonego w dziczy domu znajomego. Ich niemoralne czyny ściągną na nich gniew zamieszkujących okoliczne lasy kanibali…
Partyzancka (i stosunkowo popularna wówczas w europejskim kinie gatunkowym) technika filmowania 2w1 była wynikiem decyzji producenta, Daniela Lesoeura, który pragnął możliwie jak najbardziej ograniczyć koszty. I o niski budżet całość niestety też się potyka, zaliczając bolesny upadek. Na stanowisku reżysera został zatrudniony Alain Deruelle, twórca legitymujący się… doświadczeniem w kręceniu filmów porno. Z braku środków, ekipa nie mogła sobie pozwolić na wycieczkę do Amazonii, toteż pozostała im jedynie pobliska Hiszpania. Zamiast bujnej dżungli mamy więc porośnięte wyschniętymi krzakami i kępkami trawy pustkowia, które w najlepszym przypadku przypominają Meksyk, a w najgorszym – nieużytki na tyłach czyjejś posiadłości. Można też zapomnieć o krwiożerczych Indianach: w plemię kanibali wcielają się skompletowani naprędce statyści wymalowani farbami w fantazyjne wzory. Niektórzy spośród nich noszą peruki, jeszcze inni mają wąsy i bokobrody, żaden za to nie ma w sobie grama indiańskiej krwi (ba! w jednej ze scen widać, że jeden spośród tych „dzikusów” nosi pod tuniką… białe majtki!). O kardynalnych bzdurach scenariuszowych nie ma nawet sensu wspominać, bo jest ich tak wiele, że spokojnie można by nimi obdarować kolejne dwie kręcone po sąsiedzku fabuły. Słowem: amatorstwo najgorszego rodzaju, którego twórcy – nie mając ku temu możliwości – próbowali się podczepić pod modną na tym etapie tematykę. W kontekście powyższych mankamentów ciężko będzie przeciętnemu widzowi zrozumieć jakim cudem brytyjscy cenzorzy mogli obawiać się, że dzieło Dereulle’a jest w stanie komukolwiek zwichrować psychikę. Tym bardziej, że efekty gore również stoją tutaj na niskim poziomie i sprowadzają się głównie do powtarzanych do znudzenia ujęć, w których wspomniani barbarzyńcy zajadają się podrobami wyciąganymi ze świńskiej tuszy, która ma za zadanie udawać ludzkie zwłoki. Jest również miejsce na scenę gwałtu, w trakcie której gwałciciel nie zdejmuje nawet spodni, jedynie niezdarnie ocierając się o ofiarę. Prawda w tym przypadku jest zatem prozaiczna: o zakazie rozpowszechniania zadecydowało słowo „kanibal” w tytule, sugerujące pokrewieństwo z szokującymi dokonaniami Deodato i Lenziego. Jak w wielu innych przypadkach, nikt nawet nie pofatygował się, by obejrzeć słane na szafot dzieło. Oskarżyciele z biura prokuratora ze swojej żenującej pomyłki zdali sobie sprawę stosunkowo szybko i już w 1985 roku film został usunięty z listy. Mimo tego swoją oficjalną premierę na brytyjskim rynku zaliczył dopiero w 2003 roku, przy okazji wydania na DVD.
Contamination (1980, reż. Luigi Cozzi)
Po wodach Zatoki Nowojorskiej dryfuje dużych rozmiarów statek, który błyskawicznie zwraca uwagę straży przybrzeżnej. Oddelegowani do zbadania sytuacji stróże prawa odkrywają, że na pokładzie nie ma żadnej załogi, a cały ładunek stanowią tajemnicze jaja. Pod wpływem ciepła z rury grzewczej jedno z nich eksploduje, zabijając kilku funkcjonariuszy. Sprawa automatycznie przekazana zostaje w ręce wojska: prowadząca dochodzenie pułkownik Stella Holmes (Louise Marleau) dochodzi do wniosku, że jaja mają pozaziemskie pochodzenie i prawdopodobnie powiązane są z misją kosmiczną na Marsa, która odbyła się kilka lat wcześniej…
Luigi Cozzi, współpracownik Daria Argento i zapalony miłośnik science-fiction, snuje tutaj coś w rodzaju makaroniarskiej wariacji na temat Obcego – Ósmego pasażera Nostromo (1979). W odróżnieniu jednak od Alien 2: On Earth (1980) nie mamy do czynienia z pozbawioną inwencji podróbką: twórca Starcrash (1979) bierze z filmu Ridleya Scotta najbardziej nośne pomysły i tworzy na ich bazie thriller napędzany spiskowymi teoriami. Na ile decyzja o ograniczeniu akcji do kuli ziemskiej była świadoma, a na ile podyktowana skromnym budżetem pozostaje kwestią otwartą, niemniej brak kosmicznych fajerwerków pozwala Cozziemu prężyć muskuły inwencji. Ma to swoje plusy i minusy: z jednej strony rzecz ma w zanadrzu kilka oryginalnych pomysłów, czasem mocno odjechanych (jaja służą tutaj jako rodzaj broni biologicznej, która ma za zadanie unicestwić ludzkość), z drugiej – fabuła na dobrą sprawę kompletnie nie trzyma się kupy. Aby czerpać przyjemność z seansu trzeba więc zarzucić wszelką logikę i po prostu dać się ponieść ekscentrycznej wizji. Włoch zręcznie miesza suspens z wstawkami humorystycznymi (za te drugie odpowiedzialna jest głównie postać odtwarzanego przez Marino Masé policjanta-lowelasa, którego z nieznanych bliżej przyczyn pani pułkownik ciąga wszędzie za sobą), niejednokrotnie balansuje na granicy śmieszności, ale – koniec końców – wychodzi z zadania obronną ręką. Contamination to B-klasowa rozrywka pełną gębą, w której film szpiegowski miesza się z kinem katastroficznym i fantastyką naukową wywiedzioną wprost z prostodusznych wizji hollywoodzkich z lat 50.
Pomimo wszelkich naiwności scenariusza i umowności historii, obraz i tak zdołał wzbudzić kontrowersje w Wielkiej Brytanii. Tym razem poszło o przedstawione z detalami efekty działania kosmicznych jaj. Zafascynowany słynną sceną z Johnem Hurtem z Obcego, Cozzi postanowił wykorzystać motyw eksplodujących klatek piersiowych do maksimum: ktokolwiek zetknie się z marsjańską trucizną ginie w niezwykle malowniczy sposób, każdorazowo sfilmowany w zwolnionym tempie. Sceny gore są tu jednak zarówno widowiskowe (celebrowane rozbryzgi sztucznej krwi), jak i wykonane dość chałupniczą techniką (w większość tych scen widać wyraźnie, że aktorzy noszą na sobie specjalne oprzyrządowanie, które wywołuje eksplozję czerwonej farby i wnętrzności). Nie dziwi zatem zbytnio fakt, iż gdy w 2004 roku film zgłoszono do ponownej klasyfikacji przez BBFC, ta nie tylko zniosła wszystkie wcześniejsze cięcia, ale też podjęła decyzję o nadaniu kategorii wiekowej „od lat 15”.
[1] Mowa o takich tytułach, jak Helga, She Wolf of Stilberg, Fräulein Devil czy Hitler’s Last Train (wszystkie miały premierę w 1977 roku).
cdn…
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.