Francophilia: Oasis of the Zombies (1982) / Mansion of the Living Dead (1982)

Jesús Franco w latach 80. jeszcze częściej — w porównaniu do poprzednich dekad — zmagał się z niskimi budżetami, co przekładało się na coraz gorszą jakość jego filmów. Obok nielicznych pozycji udanych i cenionych przez miłośników kina gatunków pokroju Faceless (1988), ejtisy to w filmografii Jessa pasmo pozycji albo całkowicie zapomnianych, albo też będących przedmiotem kpin. Co nie znaczy, że w tym konkretnym okresie nie warto kopać. W tym odcinku Francophilii omówię dwa popularne horrory o zombie od Wuja Jezusa. Oba mają przy okazji mocno zszarganą opinię. Czy słusznie? Przekonajmy się.


Oasis of the Zombies (1982)

W 1980 roku Jesús Franco dostał propozycję nakręcenia horroru o zombie dla francuskiej wytwórni Eurociné. Projekt wstępnie otrzymał tytuł Lake of the Living Dead i opowiadać miał o armii wskrzeszonych nazistów z tytułowego jeziora. Franco poróżnił się jednak z producentami o budżet i odmówił udziału, a na jego miejsce zatrudniono Jeana Rollina. Ten machnął od niechcenia swoją wersję historii zatytułowaną Zombie Lake (1981). W międzyczasie Jess zmienił zdanie, napisał własny scenariusz o hitlerowskich zombiakach i dostał od Eurociné zielone światło.

Fabuła u Franco kręci się wokół tytułowej oazy pośrodku pustyni i ukrytego w niej złota z czasów II Wojny Światowej. Dwie ekipy poszukiwaczy skarbów wyruszają na łowy, nieświadome, że wartego 6 milionów dolarów kruszcu wciąż strzegą członkowie Afrika Korps. Od lat martwi, w stanie zaawansowanego rozkładu, ale krwiożerczy jak nigdy przedtem.

Podstawowa różnica między filmami Rollina i Franco tkwi w scenerii: u Francuza była to francuska prowincja, tutaj mamy pustynny krajobraz Afryki (a konkretnie to Wysp Kanaryjskich, bo tam powstawały zdjęcia). Pod względem jakości wykonania można się spierać, która wersja opowieści jest lepsza, faktem jednak jest, że zarówno Zombie Lake, jak i Oasis of the Zombies cieszą się wyjątkowo kiepskimi opiniami i zgodnie uważane są za jedne z najgorszych dokonań obu twórców. Osobiście stawiam pierwszy z wymienionych tytułów nieco wyżej i darzę go nawet pewną sympatią. Jest u Rollina klimat, jest dawka golizny, da się to przełknąć bez bólu, przy odrobinie dobrej woli nawet z przyjemnością.

Dzieło Franco z kolei to przez większość czasu potworny snuj, o walorach zbliżonych miejscami do filmu z egzotycznych wakacji. Hiszpan stara się rozruszać niemrawą akcję scenami batalistycznymi ukradzionymi z macaroni combat Heroes Without Glory (1971), ale na niewiele się to zdaje, zważywszy, że większość czasu ekranowego i tak zajmują statyczne sceny dialogowe. Jednak i tutaj znajdą się fragmenty podnoszące ocenę, broniące Oasis przed nieco krzywdzącą opinią „najgorszego z najgorszych”. Mowa o typowej dla Jessa transowości, która ujawnia się przede wszystkim we wcale udanym finale. Nazi zombie wreszcie powstają ze swych pustynnych mogił i na tle wydm oraz majaczącego gdzieś za horyzontem słońca ścigają swe ofiary. Jest w tej sekwencji maestria symfonicznej grozy, która przy większych możliwościach budżetowych mogłaby naprawdę dawać po oczach.

Gotów jestem również bronić wyglądu żywych trupów: charakteryzacja jest tu wprawdzie biedna, ale prymitywnymi środkami (pingpongowe piłeczki zamiast oczu — trick zastosowany również w Devil Hunter [1980]) udało się osiągnąć całkiem upiorne efekty. Jak na Franco wyjątkowo mało tym razem golizny i erotyki, ale też zadanie, jakie otrzymał od Eurociné było sprecyzowane: horror. Inna sprawa, że zapewne nigdy nie dowiemy się, co dokładnie znalazło się w alternatywnej, hiszpańskojęzycznej wersji filmu, do której reżyser zatrudnił swą muzę i kochankę, znaną z bezpruderyjnego podejścia do nagości Linę Romay. Ta wersja montażowa uważana jest bowiem oficjalnie za zaginioną.


Mansion of the Living Dead (1982)

Lina obecna jest za to w pełnej glorii i chwale (czyt. rosole) przez większość trwania Mansion of the Living Dead. Rzecz startuje jak typowa komedia erotyczna: cztery kobiety przybywają do hotelu w miejscowości wypoczynkowej. Hotel jest opustoszały, bo wycieczka wypadła poza sezonem. Wczasowiczki spragnione są rozrywek, a że w okolicy mężczyzn jak na lekarstwo, to wesoło dokazują we własnym towarzystwie. Festiwal golizny i wylizywania sromów przerwą rodowici mieszkańcy okolicy: zgraja nadgniłych, objętych klątwą złych mnichów, którzy od wieków zwabiają do swej kryjówki niczego niepodejrzewające niewiasty, by składać z nich ofiary.

Rozleniwienie Franco z tego okresu widać choćby po tym, że nawet nie stara się maskować niedostatków budżetowych: zakonne zombie to po prostu aktorzy z gębami wysmarowanymi pozostawioną do całkowitego wyschnięcia pastą do zębów. Przy niektórych scenach reżyser nie dba nawet o ostrość w kadrze, a aktorzy potrafią swe pretensjonalne kwestie czytać z kartki, co nadaje dialogom dodatkową sztuczność. Czwórka głównych aktorek to latawice zdecydowanie przechodzone, a prym wiedzie pośród nich wspomniana Romay — lata 80. to już niestety okres, kiedy jej młodzieńcza świeżość uleciała bezpowrotnie, zastąpiona sporymi pokładami sadełka. Nie przeszkadza to aktorce paradować przed kamerą nago przez 90% ekranowego czasu i wypinać w kierunku kamery zalotnego bobra.

Teoretycznie więc ani horror, ani erotyka nie grają tu jak należy, choć skłonny jestem obstawać, że Franco jak zwykle w swym nudziarstwie potrafi być nastrojowy — to po prostu silniejsze od niego. Obraz od katastrofy ratuje jednak nie tyle senna atmosfera wypizdowa (bardzo klimatyczne są sceny rozgrywające się nocą w hotelu), co solidna dawka sleaze’u. Sympatyczny kierownik pensjonatu (stały „kolaborant” Jessa Antonio Mayans) to tak naprawdę maniak, który w swym pokoju przetrzymuje seks-niewolnicę: przykuta łańcuchem do ściany (na kolczatce!) kobieta (Eva Léon) całe dnie czeka, aż jej pan przyjdzie ją nakarmić i wychędożyć. Jest tu również dość długa sekwencja zbiorowego gwałtu oddających cześć diabłu mnichów na cycatej matronie, zakończona rytualnym zasztyletowaniem ofiary (brak gore niestety).

Jess daje tu zatem upust swym sadomasochistycznym fantazjom ile wlezie, ku uciesze tych badaczy eksploatacyjnej materii filmowej, którzy nie ograniczają się do akademickiego pisania o niej, ale również ją oglądają. I tylko im można w zasadzie polecić Mansion…, bowiem obiektywnie rzecz biorąc jest to kawał niechlujnego, celuloidowego śmiecia. Na zakończenie warto zaś nadmienić, że na niektórych rynkach dzieło Franco reklamowane było jako piąta odsłona cyklu Amando de Ossorio o „ślepych trupach” (1971-1975), z którego Jess bez cienia wątpliwości zaczerpnął inspirację. Widzowie, którzy złapali się na tę kłamliwą strategię marketingową, musieli przeżyć w kinie nie lada szok.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *