Carne (1991) / Sam przeciw wszystkim (1998)

Rzeźnik (Philippe Nahon) samotnie wychowuje swą niemą córkę (Blandine Lenoir). Dziewczyna wkracza właśnie w okres dojrzewania, jej ciało się zmienia, co samotnego ojca zadziwia i krępuje. Zarazem nie powstrzymałby się on przed niczym, aby chronić latorośl. Kiedy więc nastolatka pada ofiarą napastowania ze strony robotnika, rodzic bez namysłu wymierza okrutną karę. Dopiero po fakcie okazuje się, że cała sprawa została rozdmuchana ponad miarę, żadnego molestowania tak naprawdę nie było, a Rzeźnik w przypływie szału uszkodził niewinnego człowieka, za co przyjdzie mu słono zapłacić. Kolejno traci swój sklep, trafia do więzienia i zostaje pozbawiony kontaktu z ukochaną córką. A gdy wychodzi na wolność, jego życie jest już tylko cieniem wcześniejszej, wcale też nie usłanej różami, egzystencji…

Pierwszy „większy”, zarówno pod względem metrażu (38 minut trwania), jak i zainteresowania ze strony krytyki, film w dorobku Gaspara Noé. Znajdziemy w nim już praktycznie wszystkie składowe stylu, którym zasłynie Argentyńczyk, jak charakterystyczne liternictwo w czołówce i napisach końcowych, z marszu rozpoznawalną, „burdelową” kolorystykę zdjęć czy wreszcie narracyjną drapieżność, przejawiającą się w dosadnym portretowaniu przemocy i seksu. Są tu również obecne lejtmotywy, które twórca będzie później eksploatował w swej twórczości, jak absurdalność zrządzeń losu czy zwodniczy powab aktu zemsty (motyw wendety na gwałcicielu, która nie przynosi sprawiedliwości, rozwinie Noé w Nieodwracalne [2002]).

‌Oczywiście Carne to wciąż zaledwie ćwiczenia ze stylu, skromna krótkometrażówka zarejestrowana na taśmie 16mm, ale młody reżyser wyciska z tematu maksimum intensywności, tapla się w rynsztoku z perwersyjną wręcz satysfakcją, co prędko stanie się znakiem rozpoznawczym jego kina. Już witająca nas na starcie informacja o zamiłowaniu francuskich konsumentów do koniny, po której otrzymujemy najprawdziwsze sceny uboju wierzchowców, nadają ton całej historii. To Francja, której na co dzień nie mamy okazji oglądać na ekranie, pełna syfu i brzydkich, pochodzących z nizin społecznych ludzi. Nahon w roli głównej to kwintesencja nagiej, brutalnej siły, prostak i przemocowiec, z którym jako widzowie zmuszeni jesteśmy się identyfikować. W końcu któż nie ukarałby sprawcy nieszczęścia własnego dziecka? W dodatku facetowi powinęła się noga i trafił do pierdla. Z drugiej strony z offu słuchamy przez cały czas monologu wewnętrznego bohatera i jego pełne agresji i złości myśli bynajmniej nie stawiają go w dobrym świetle. Wciąż jednak ciekawi jesteśmy czy pojedna się z wkraczającą w dorosłość córką? No uda mu się czy nie? Gaspar, nie bądź świnia, nie zostawiaj nas z takim wszawym, pełnym beznadziei zakończeniem, najgorszą z możliwych otwartych opcji…

A jednak, Gaspar zostawił swego bohatera w zawieszeniu, z dala od córki, w objęciach odstręczającej matrony, której spłodził bachora. Początkujący reżyser miał jednak dla Rzeźnika dalsze plany, które ujawnił 7 lat po premierze Carne, tym razem już w ramach pełnego metrażu. W Sam przeciw wszystkim, po krótkim wprowadzeniu, w ramach którego poznajemy życie przegranego szaraka w pigułce (ojciec zgładzony w nazistowskim obozie, molestowanie przez księdza w dzieciństwie), akcja rusza tam, gdzie poprzedni film się urwał: na północy Francji, w małym zapyziałym miasteczku. Rzeźnik planuje życie u boku swej budżetowej „tłustej krowy Charlotte Haze”. Bezowocnie poszukuje pracy i marzy o ponownym otwarciu sklepu z mięsem. Jednocześnie coraz bardziej się buntuje przeciwko bieda-egzystencji, w której utknął i w przypływie wściekłości spuszcza srogie lanie partnerce, w wyniku czego dochodzi do poronienia przez nią dziecka. Spłoszony swym czynem brutal ucieka z ciasnego mieszkania matki kochanki i uzbrojony w skradziony pistolet udaje się w podróż powrotną do Paryża z silnym postanowieniem odmiany swego podłego losu.

Ów wstęp, podobnie jak prowokacyjny tytuł, sygnalizować mogłyby, że Noé lada moment pójdzie w mściwą rozwałkę à la Taksówkarz (1976), ewentualnie w regularne kino zemsty. Debiutujący filmowiec ani myśli jednak kłaniać się gatunkowym kliszom i po zapowiedzi twardej, męskiej historii o kryminalnym półświatku zaczyna bawić się w kotka i myszkę z przyzwyczajeniami widza. Owszem, dostajemy pełną brudu opowieść-ulicznicę, ale przez większość czasu towarzyszymy po prostu błąkającemu się po mieście bohaterowi. I ponownie słuchamy jego myśli, równie brudnych jak owe paryskie ulice, pełnych nienawiści do otaczającego świata i narastającego poczucia beznadziei.

Sam… to twór wybitnie wręcz nihilistyczny, wulgarny, niepoprawny, siarczysta „kurwa” rzucona na deszczu, rozmiękłe gówno na bucie. Ale to również film pełen inteligentnie wykorzystywanych dysonansów. To obraz, który spluwa odbiorcy prosto w twarz, a kiedy ten myśli, że to było zgoła chamskie zagranie, dostaje znienacka kopniaka w podbrzusze. A potem, jakby w ramach pojednania słyszy: „spoko, to był tylko żart”. Noé doskonale wie co robi, czego przykładem choćby pojawiająca się na moment przed najbardziej newralgicznym momentem opowieści plansza, informująca widza, że zostało mu pół minuty na opuszczenie kina, zanim dostanie obuchem po łbie. Zabawne, prowokacyjne, samoświadome zagranie, które można by uznać za sztubacki żart, a które mimo wszystko zestarzało się znacznie lepiej, niż wiele podobnych „burzących 4 ścianę” chwytów z epoki.

Może dlatego, że pomimo widocznej już na starcie kariery chęci szokowania, Noé ma do zaoferowania coś więcej niż tylko tanie sztuczki. Niby wplata do historii wątki kazirodztwa czy dzieciobójstwa, ale nie robi tego dla taniej sensacji, co podejrzewać mógłby mniej spostrzegawczy, nieuważny widz. Już w pierwszej fabule wychodzi bowiem z reżysera moralista i naiwny romantyk zarazem. Taki co sławi potęgę miłości i uczuć skrajnych, acz autentycznych. Nie ma tu fałszu, cienia hollywoodzkiego wyrachowania, szantażu emocjonalnego. Jest człowiek odarty z upiększeń, nagi jak go Bóg stworzył. Worek mięcha, śliny, krwi i spermy. Zdolny jednak do wzmiankowanej miłości. Nawet jeśli jest to miłość z kloaki, patologiczna i wzgardzona. I tylko ona może dać jakąś nadzieję w tym brzydkim, pełnym zła i zepsucia świecie. Nic odkrywczego, ale w ujęciu Noé wybrzmiewa więcej, niż przekonująco. A Rzeźnik? Rzeźnik jeszcze powróci…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *