Cité Obscure: Marlowe (1969)

Orfamay Quest (Sharon Farrell) to typowa prowincjonalna szara mysz: ciasno upięte włosy, zacięty wyraz twarzy, schludny ubiór bez wyrazu, zaściankowa wyższość moralna dyktowana kazaniami lokalnego kaznodziei. Jednak pomimo wszelkich przesłanek świadczących o tym, że zadawanie się z taką osóbką może skończyć się jedynie uaktywnieniem wrzodów żołądka, Philip Marlowe (James Garner) decyduje się pomóc Orfamay w odnalezieniu jej zaginionego brata Orrina za wszawe 50 dolców. Sprawa wydaje się na pierwszy rzut oka klasycznym przykładem „odbicia palmy” u małomiasteczkowego prostaka, który przybył do wielkiej metropolii i poszedł w tan. W tej kwestii Marlowe jednak się mocno myli, bo zlecenie, które przyjął obejmuje kontakty z bezwzględnymi gangsterami i z jeszcze bezwzględniejszymi kobietami…

Marlowe to ekranizacja wydanej w 1949 roku Siostrzyczki Raymonda Chandlera, piątej z cyklu powieści o przygodach prywatnego detektywa Philipa Marlowe’a. Twórcy filmu postanowili uwspółcześnić akcję, przenosząc ją do flower-powerowych lat 60., co przełożyło się na odmienny koloryt służącego za tło Miasta Aniołów i bardziej luzacki ton opowieści. Poza tym scenariusz trzyma się książki dość wiernie, okazjonalnie jedynie pomijając poboczne wątki, przesuwając akcenty (kluczowa dla fabuły postać Mavis Wald jest tu nie rozchwytywaną hollywoodzką aktorką, a gwiazdą szklanego ekranu) czy wprowadzając nowe lub usuwając mniej istotne postaci (postać wymachującego kończynami zbira granego przez wówczas szerzej jeszcze nieznanego Bruce’a Lee powstała przez scalenie dwóch różnych drugoplanowych oprychów, zmieniono mu także mocodawcę). Zmiany zatem raczej kosmetyczne, zastosowane głównie po to, by nadać akcji więcej dynamizmu i dostosować historię do potrzeb nowego pokolenia odbiorców.

Stojący za kamerą Paul Bogart, twórca o telewizyjnym rodowodzie, zdaje się czuć noirowego bluesa, nawet jeśli w jego ujęciu proza Chandlera dryfuje raczej w kierunku awanturniczej pulpy (sic!) w klimatach Świętego (1962-1969), aniżeli ponurego pamfletu na Fabrykę Snów, z jakim mieliśmy do czynienia w przypadku książkowego pierwowzoru. Garner ma z kolei na pierwszy rzut oka wszelkie predyspozycje do wcielenia się w głównego bohatera: przystojny, o kanciastej szczęce i manierach dżentelmena. Niestety, to właśnie kluczowa decyzja castingowa zawodzi w przypadku Marlowe’a najbardziej, bo Garner portretuje swą postać jako pociesznego błazna, który z uśmiechem na ustach zbiera cięgi i prze naprzód, pomijając jednocześnie inne istotne cechy charakteru Chandlerowskiego detektywa. Brak mu tego „czegoś”, co miał choćby Bogart w Wielkim śnie (1946) – elementu rezygnacji, zmęczenia otaczającym światem, cierpkiego cynizmu ledwo maskowanego przez urok osobisty. Wraz z pominięciem tych cech postaci ulatnia się niestety fatalistyczny posmak charakteryzujący dorobek amerykańskiego pisarza.

Jednocześnie spieszę zaznaczyć, że nie czyni to produkcji z 1969 roku złą czy całkowicie bezużyteczną. Wielbiciele czarnych kryminałów znajdą tu zarówno cenne bon moty, jak i odpowiednio zagmatwaną intrygę. Są tonące w przepychu salony wielkich gwiazd i podejrzane motele ocierające się o speluny. Jest niewiasta w opałach i jest wyrachowana, ognista femme fatale. Są morderstwa z użyciem szpikulca do lodu i Bruce Lee w efektowny sposób demolujący biuro Marlowe’a (wszystko wskazuje na to, że głównie po to zatrudniono przyszłą legendę kina kopanego). Jest nawet popisowy striptiz znanej z West Side Story (1961) Rity Moreno, który w całości zawdzięczamy inwencji scenarzysty.

Atrakcji w ramach półtoragodzinnego seansu udało się zatem poupychać całkiem sporo, w sam raz na epokę triumfów Jamesa Bonda, który niewątpliwie stanowił dla twórców istotny punkt odniesienia. Jeśli tak podejść do omawianej produkcji, to Marlowe sprawdzi się doskonale jako unurzana w sixtisowo-psychodelicznych oparach rozrywka. Ci zaś, którzy pragnęliby śmielszego podejścia do Marlowe’a, takiego z autorskim sznytem — o który harującego w pocie czoła wyrobnika pokroju Bogarta nie można podejrzewać — znajdą prawdziwe spełnienie w Altmanowskim Długim pożegnaniu (1973), filmie jeszcze bardziej kontrowersyjnym z punktu widzenia Chandlerowskich purystów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *