Giallo in Venice (1979)

W drugiej połowie lat 70. popularność nurtu giallo znacząco zmalała, ustępując wysypowi brutalnych akcyjniaków spod znaku poliziottesco. Można uznać, że formuła „żółtego kina” na tym etapie była już mocno zużyta, a wszystkie najważniejsze tropy tego klasycznego okresu zostały niejako podsumowane przez Dario Argento w jego opus magnum Głęboka czerwień (1975). Niektórzy twórcy, w tym znajdujący się w awangardzie Argento, poszli w stronę horroru i fantasy (Suspiria [1977], Inferno [1980]) tudzież sięgnęli po autoironię (Tenebrae [1982]), wychodząc poza proste ramy opowieści wyciągniętych z brukowej literatury. Jeszcze inni postanowili podkręcić spiralę seksu i przemocy, odpowiadając na zapotrzebowania znudzonej widowni, która w międzyczasie zdążyła się zachłysnąć zalegalizowaną na potrzeby celuloidu pornografią. Do tej drugiej grupy należał Mario Landi, który w 1979 roku popełnił zwyrodniałe Giallo a Venezia.

Wszystko zaczyna się od brutalnego podwójnego morderstwa. Ciała pary małżonków znalezione zostają w pobliżu jednego z weneckich kanałów. Śledztwo prowadzi inspektor Angelo De Pol (Jeff Blynn), który odkrywa, że życie ofiar było niezwykle burzliwe: kobieta miała być ofiarą przemocy i wykorzystywania przez swojego męża, który uchodził za seksoholika i kokainistę. W międzyczasie zaczyna dochodzić do kolejnych zabójstw…

Fabuła jest tu na pozór wysoce nieskomplikowana, co zrazu może budzić opór widza spragnionego typowego „whodunnit”: twarz mordercy poznajemy szybko, choć jednocześnie nie wiemy, kim on jest i jakie są jego motywy. Znajdujemy się tym samym „krok naprzód” wobec naszego inspektora, co nie oznacza jednak, że intryga nie trzyma w zanadrzu solidnego twistu na koniec. Ten z kolei może rozczarowywać, nie ulega jednak wątpliwości, że scenariusz igra z regułami gatunku. Przyznam zresztą, że gdy pierwszy raz zetknąłem się z Giallo a Venezia, to poczułem się srodze rozczarowany. Nie znajdziemy tutaj formalnego wyrafinowania Mario Bavy czy Argento. Jeżeli już z czymś porównywać dzieło Landiego to z chorym klimatem spod znaku Torso (1973) Sergio Martino, z tą różnicą, że tam mieliśmy do czynienia z czymś na wzór proto-slashera, tutaj tymczasem „żółć” pełną gębą, tyle że obdarta z blichtru i barokowych świecidełek.

Landi celuje w obskurę i sleaze, a jego Wenecja to miasto brudne i nieprzystępne. Żadna tam oaza dla zakochanych, raczej ściek pełen zepsucia i moralnej degrengolady. Życie „pięknych i bogatych” poznajemy w retrospekcjach związanych z pierwszymi dwiema „ofiarami”: dysfunkcyjne małżeństwo, w którym kobieta zmuszana jest do oddawania się obcym, aby zaspokoić perwersyjne żądze niezrównoważonego psychicznie ukochanego. Tam, gdzie twórcy z początku dekady z lubością upchnęli by popartowy splendor, tam Landi oferuje krainę z maczystowskich fantazji, gdzie jedynym sprawiedliwym jest policjant-ekscentryk z poupychanymi po kieszeniach jajkami na twardo (facet stanowi jednocześnie główny nośnik akcentów humorystycznych), które wcina niczym wiewiórka orzeszki.

To jednak nie sama dekadencka atmosfera sprawia, że Giallo… do dzisiaj ma opinię jednego z najbardziej zdegenerowanych okazów nurtu. Na ów „przywilej” obraz zasłużył sobie za sprawą dwóch bestialskich scen morderstw, które wznoszą się na wyżyny mizoginistycznej przemocy dla zwyroli. W pierwszej z nich zabójca wbija prostytutce nożyczki w krocze, co ukazane zostało w nie pozostawiającym dużego pola dla wyobraźni zbliżeniu (rodzaj okaleczenia, po które Włosi sięgali nader ochoczo, bo obecny także w What Have You Done to Solange? [1972], dosłownie przedstawiony przez Lucio Fulciego w Nowojorskim rozpruwaczu [1982], a przez samego Landiego wzniesiony na „wyższy level” w scenie z pogrzebaczem z Patrick Still Lives [1980]). W drugiej skrywający obłęd w oczach za lustrzankami psychol rozbiera do naga obiekt swoich westchnień, po czym dziewoja zostaje poćwiartowana – również tym razem kamera nie szczędzi widzowi makabrycznych szczegółów.

Twór Landiego łatwo więc uznać za odrażający skok na kasę i próbę zaszokowania odbiorcy za wszelką cenę. Owszem, to ordynarna eksploatacja, która w tamtych latach powstać mogła jedynie na Półwyspie Apenińskim. Jednocześnie przyznaję, że moja wyjątkowo surowa ocena filmu z lat młodości była przesadzona: Giallo a Venezia nie może wprawdzie stawać w szranki z największymi klasykami nurtu, broni się jednak właśnie za sprawą swego ekstremalnego charakteru, który zwiastuje nadchodzące spaghetti-obrzydlistwa przełomu dekad. Ultrabrutalny, nihilistyczny, miejscami wręcz odpychający? Zapewne tak. Nudny? Nigdy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *