Świąteczny apel w Birkenau, czyli najpiękniejsze filmy na Gwiazdkę
Święta, święta… Lejący się z ekranów telewizorów lukier. Last Christmas i Mariah Carey. Kevin sam w domu i półgodzinne bloki reklamowe. Przebrzmiałe gwiazdy polskiej estrady fałszujące w rozlazłych interpretacjach kolęd. Królestwo kiczu, nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, festiwal błazenady i żenady. Nie zawsze tak było. Zanim przyszła Magda Gessler, by swoimi wzdęciami zawojować świat, Gwiazdka była nierzadko jedynym w roku czasem nadziei na lepsze jutro. W okopach, w barakach, na więziennym spacerniaku, w miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi… Zapraszamy na krwawe Święta, pełne bólu, przemocy i cierpienia. Przed Wami 6 redakcyjnych wyborów na świąteczne seanse bez dodatku cukru:
1972 – Home for the Holidays (reż. John Llewellyn Moxey) – Justine de Sade
Stworzona dla telewizji świąteczna produkcja Moxeya (Miasto umarłych, 1960) opowiada o ciężko chorym Benjaminie (Walter Brennan), który zaprasza na święta swoje cztery córki, by wyznać im, że podejrzewa iż jego obecna żona, Elizabeth (Julie Harris), potajemnie podaje mu truciznę. Okazuje się, że mężczyzna chce namówić je by pomogły mu pozbyć się małżonki. Home for the Holidays na wstępie przedstawia nam dość niepewną sytuację w której ciężko zorientować się kto jest czarnym charakterem – czy jest nim sam Benjamin, który może mieć na sumieniu samobójstwo swojej poprzedniej żony? Chłodna i poważna Elizabeth, której poprzedni mąż zmarł w tajemniczych okolicznościach? Lekarz rodzinny? A może jedna z pełnych żalu córek?
Intryga dość szybko się komplikuje i ujawnia swoje inspiracje whodunit Agathy Christie, upodabniając się do giallo czy proto-slashera. Gdy na scenie pojawia się postać w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym i po kolei morduje bohaterki, robi się coraz ciekawiej. Rodzina zostaje uwięziona w odizolowanym od świata domu, niczym w gotyckim filmie grozy, podczas gdy za oknem szaleje burza. Jak na produkcję telewizyjną klimat jest zaskakująco mroczny, a zabójstwa, choć niezbyt obrazowe, wypadają ciekawie. Dużym atutem jest też krótki czas trwania filmu. Akcja płynie w odpowiednim tempie, nie ma czasu na nudę. Przyjemna, klasyczna opowiastka na świąteczny wieczór dla każdego fana kryminałów i opowieści z dreszczykiem.
1975 – Night Train Murders (reż. Aldo Lado) – Dr Butcher
Monachium. Dwie studentki, Margaret (Irene Miracle) i Lisa (Marina Berti), postanawiają spędzić święta w rodzinnym domu Lisy we Włoszech. Brzmi jak świetny plan? Oczywiście! Dziewczyny wsiadają wiec do pociągu, jednak ten sposób transportu szybko okazuje się nie być wymarzonym na świąteczną podróż. Pod pociąg bowiem podłożona zostaje bomba i wszyscy muszą się przesiąść do innego składu, a dziewczyny trafiają w najgorsze możliwe towarzystwo. Na ich drodze stają dwie zakazane mordy: Blackie (Flavio Bucci) i Curly (Gianfranco de Grassi). Gnojki jadą na gapę i nie pierdolą się z niczym i nikim. A żeby jeszcze dopełnić chaosu, w tym samym wagonie siedzi elegancka, ale kompletnie pozbawiona ludzkich odruchów nimfomanka (zjawiskowa Macha Meril). Niestety, dla naszych bohaterek sytuacja kończy się tragedią: Margaret zostaje zgwałcona, a kompletnie rozbita Lisa wyskakuje z pociągu. Tymczasem ich rodzice czekają na peronie, coraz bardziej zaniepokojeni, dlaczego dziewczyny się spóźniają…
To bardzo ponure i niekojące kino, które Aldo Lado nakręcił jako włoską odpowiedź na Ostatni dom po lewej Wesa Cravena. Już od pierwszych scen wiadomo, że nie będzie lekko – jesteśmy w świątecznie wystrojonym, tłumnym Monachium, gdzie spotykamy na ulicy kieszonkowców, którzy napadają na Mikołaja. Nikt nie zwraca na to uwagi, ludzie mają dość własnych problemów. Podobnie później, już w pociągu, gdy dziewczyny potrzebują pomocy, nikt nawet nie drgnie, a jeden ze świadków, zamiast pomóc, postanawia jeszcze pogorszyć sprawę i wykorzystać nadarzającą się okazję.
Jak w każdym filmie gatunku rape & revenge, dochodzi do konfrontacji, ale finał nie przynosi ulgi. Sięgnięcie po broń niczego nie rozwiązuje, problem pogłębia się jeszcze bardziej. Lado stawia diagnozę, która brzmi fatalnie – społeczność, która kiedyś opierała się na solidarności, zamieniła się w tłum, gdzie każdy troszczy się tylko o siebie. Gdy pojawiają się problemy wymagające zbiorowego działania – dominuje bierne wyczekiwanie, aż ktoś inny je rozwiąże.
Całości odbioru dopełnia muzyka Ennio Morricone. Minimalistyczna, ale zapadająca w pamięć – zwłaszcza motyw grany na harmonijce przez Curly’ego, który zostaje w głowie na długo po seansie.
1978 – Wśród nocnej ciszy (reż. Tadeusz Chmielewski) – Dr Butcher
Film oparty jest na powieści czeskiego prozaika Ladislava Fuksa (to ten od „Palacza zwłok”) „Śledztwo prowadzi radca Heumann”, której akcję na potrzeby filmu przeniesiono do Polski lat 20. XX wieku. Opowieść skupia się na śledztwie komisarza Teofila Hermana (Tomasz Zaliwski), który próbuje rozwikłać tajemnicę serii brutalnych morderstw na kilkuletnich chłopcach w jednym z miast na Pomorzu (sceny kręcono w malowniczych zakątkach Bydgoszczy i Torunia). Morderca zostawia na miejscu zbrodni małą zabawkę z wizerunkiem kotka – stąd wiadomo, że to nie przypadkowe zabójstwa, a działania seryjnego mordercy. Herman stara się rozwiązać sprawę, ale z każdą chwilą presja rośnie. Media i mieszkańcy miasta nie szczędzą mu krytyki, coraz bardziej sfrustrowani brakiem postępów. Rodzice dzieci są przerażeni i domagają się szybkiego schwytania sprawcy, a przełożeni Hermana zaczynają tracić cierpliwość. Mimo wielu lat nieskazitelnej służby, jego kariera wisi na włosku.
Jakby tego było mało, życie osobiste Hermana również nie wygląda różowo. Jego relacja z 15-letnim synem, Wiktorem (Piotr Łysak), jest napięta do granic możliwości. Herman, jako surowy i autorytarny ojciec, nie potrafi znaleźć wspólnego języka z wrażliwym synem, który marzy o wyrwaniu się spod jego kontroli. Wiktor snuje plany ucieczki – chce wyruszyć w świat na prowizorycznej łodzi razem z przyjacielem Bernardem. Tymczasem śledztwo wciąż nie przynosi efektów, a Wiktor, choć zna szczegóły sprawy, czuje ambiwalentne emocje. Marzy, by ojciec poniósł porażkę, licząc, że klęska śledztwa mogłaby poprawić ich wzajemne relacje, sam zaczyna prowadzić śledztwo na własną rękę.
Film ponury, trudny w odbiorze, dziejący się podczas świątecznych przygotowań, tuż przed Bożym Narodzeniem, możemy śmiało nazwać polskim giallo – jest w nim uchwycony nastrój podobny do tych ze schyłkowych włoskich thrillerów końcówki lat 70, z naciskiem położonym na psychologiczną stronę, bez krwawych efektów i ukazania szczegółów kolejnych zabójstw. Tadeusz Chmielewski, znany do tej pory jako autor komedii, z ogromnym wyczuciem tworzy kryminał pozbawiony właściwie wad, z piętrową, wielowątkową intrygą, która zyskuje zaskakujący finał. Perła wśród polskich produkcji, które z kinem gatunkowym rzadko bratały się w równie udany i przekonujący sposób.
1987 – NEKRomantik (reż. Jörg Buttgereit) – Caligula
Kevin sam w domu? A może To wspaniałe życie? Albo Cud na 34. ulicy? Szklana pułapka? Zabójcza broń? Otóż nie, drodzy czytelnicy, najchętniej od lat wybieranym przez widzów seansem świątecznym jest NEKRomantik niemieckiego pozytywisty Jörga Buttgereitta. Na temat owego fenomenu media głównego nurtu konsekwentnie milczą, w obawie przed globalnym buntem przeciwko komercjalizacji narodzin Najświętszego Dzieciątka. Cóż tak urzekło szerokie masy, że porzuciły fascynację perypetiami zaradnego Kevina McCallistera na rzecz tej chropowatej historii o uczuciu łączącym dwoje zgoła mało atrakcyjnych Berlińczyków oraz ich cichego towarzysza? Bez wątpienia przyczyną muszą być nonszalancki czar, humanistyczna bezkompromisowość, bezpretensjonalność i dyskretny germański humor, którymi przepełnione jest dzieło Niemca.
Nieortodoksyjna zarazem to opowieść wigilijna, z wiszącym na ścianie truposzem zamiast choinki i nieukojoną rozpaczą po utracie ukochanej osoby w miejscu prostych schematów fabularnych znanych z większości gwiazdkowych romkomów. Jest i tu jednak miejsce na przewrotny happy end, w którym echem odbijają się słowa Dylanowskiej pieśni Death Is Not The End. A „życie po śmierci” potrafi być naprawdę zwariowane i pełne namiętności, których wielu osobom nie było dane zaznać za życia doczesnego. Buttgereit nie ocenia swych bohaterów, zamiast tego oddaje im głos, czego nie uczynił w takim stopniu jeszcze żaden twórca kina grozy przed nim. Bo NEKRomantika postrzegać można również jako zakamuflowany pod płaszczykiem proletariackiego romansu horror, w którym jednak ze świecą szukać standardowych rekwizytów gatunku. Lata 30. miały Berlin Alexanderplatz Alfreda Döblina, pół wieku później wyrosły z robotniczego undergroundu metropolii Buttgereit przedstawił swoją uniwersalną medytację nad ulotnością uczuć i kruchością egzystencji. Frank Capra z pewnością przybiłby mu piątkę.
1987 – Szaleństwo (reż. William Friedkin) – Justine de Sade
Szaleństwo to niesamowicie świąteczny film familijny. Cóż może być bardziej optymalnego niż małe morderstwo i skąpana we krwi choinka? Obraz opowiada historię Charlesa Reece’a, seryjnego mordercy, który włamuje się do domów, brutalnie morduje swoje ofiary i pije ich krew. Inspiracją stała się prawdziwa historia Richarda Chase’a zwanego Wampirem z Sacramento. Akcja filmu toczy się w okolicach świąt, kiedy to Reece zostaje złapany i czeka na proces. Obraz Friedkina to w dużej mierze dramat sądowy poruszający kwestię wyborów moralnych i odpowiedzialności ławy przysięgłych przed społeczeństwem przy jednoczesnej konieczności prawnego uzasadnienia swoich decyzji. Czy można skazać na karę śmierci człowieka nie do końca poczytalnego? Gdzie kończy się granica między świadomym wyborem mordercy, a czynem podyktowanym chorobą umysłową?
Friedkin porusza ważny temat bez wchodzenia na teren eksploatacji, robi to raczej taktownie i oszczędnie, punkt ciężaru przenosząc na samą rozprawę. Nie znaczy to jednak, że nie zobaczymy tu kilku krwawych scen – skąpanych w hektolitrach juchy miejsc zbrodni i szaleńczych rytuałów Reece’a obmywającego się krwią ofiar. Znajdzie się tu nawet miejsce dla kilku nawiązań religijnych i małej profanacji w postaci morderstwa w kościele. Nie będę ukrywać, że jako fanka gore nie pogardziłabym większą ilością mocnych scen, jednak to nie zachowawczość jest główną wadą obrazu. Większy problem stanowi to, że “Szaleństwo” przypomina film telewizyjny zarówno pod względem technicznym, jak i fabularnym – grając na emocjach i stosując tanie sztuczki, by poruszyć widza. Na plus wypada obsada – Michael Biehn (Terminator), Alex McArthur (Kolekcjoner) czy Grace Zabriskie (Twin Peaks) dają ciekawy pokaz uporu i szaleństwa. Jeżeli lubicie spędzać święta z seryjnymi mordercami warto zaliczyć ten tytuł, chociażby dla McArthura, który w jednej chwili z przystojnego cwaniaczka zmienia się w psychopatę kierowanego religijno-schizofrenicznymi fiksacjami i który z lubością pije krew i nie oszczędza nawet najmłodszych członków społeczeństwa. Warto też dodać, że od oficjalnego zakończenia zdecydowanie ciekawsze jest to alternatywne.
2010 – Nie ma tego złego (reż. Mikkel Munch-Fals) – Caligula
Przewrotna, gorzko-słodka opowieść o tym, że miłość i nadzieję znaleźć można nawet na samym dnie. W rynsztoku. Na OIOM-ie. Lub na planie filmu porno. Ingeborg (Bodil Jørgensen) po kilku dekadach pracy w jednej firmie przechodzi na emeryturę. Tego samego dnia w którym opuszcza mury zakładu pracy, umiera jej mąż. Z dnia na dzień kobieta pozbawiona zostaje jakiegokolwiek kontaktu z drugim człowiekiem, nie ma przyjaciół, znajomych, córka dawno „wyfrunęła z gniazda”. By zagłuszyć dojmującą samotność, Ingeborg zaczyna uczęszczać na wieczorki z bingo. Anders (Henrik Prip) jest ekshibicjonistą. Lubi siadać w parku na ławce i masturbować się na oczach przypadkowych kobiet. Ze względu na jego zboczenie zostawia go żona. Syn Andersa, Jonas (Sebastian Jessen) w obliczu rodzinnego kryzysu i braku zainteresowania ze strony rodziców, ląduje na ulicy jako męska prostytutka. Anna (Mille Lehfeldt) właśnie przeszła mastektomię i straciła posadę nauczycielki w szkole. Nie mogąc pogodzić się z nowo nabytą ułomnością, dziewczyna zaczyna zagłębiać się w świat twardej pornografii.
Film Mikkela Munch-Falsa to – z czasem układająca się w zgrabną całość – mozaika ludzkich losów, pełnych wstydliwie skrywanych odchyleń od normy, alienacji, desperackiej potrzeby bliskości i codziennej szarości. Reżyser stosuje złotą maksymę „nic co ludzkie nie jest mi obce” i nie ocenia swych bohaterów. Nie daje im też taryfy ulgowej, w miarę rozwoju akcji pakując ich w coraz większe bagno. Miejscami seans robi się nieprzyjemny w duchu, do którego przyzwyczaił nas Michael Haneke. Wykorzystywanie seksualne, niezręczne wyznania, skrywane żądze – Munch-Fals celowo epatuje brzydotą i beznadzieją wyzierającymi spod schludnej fasady duńskiego społeczeństwa, na co dzień cieszącego się opinią jednego z „najszczęśliwszych” na świecie. Jest tu zarazem jednak miejsce na humor, z reguły czarny, po skandynawsku dyskretny, ale i z czasem coraz bardziej pokrzepiający. Finał, gdy okazuje się, że tak naprawdę mamy do czynienia z niegrzeczną „opowieścią wigilijną” to już wręcz przysłowiowe „ciepłe kluchy”, ale zważywszy że nasi bohaterowie przez dobre półtorej godziny wpadali z deszczu pod rynnę i znosić musieli najróżniejsze upokorzenia, to śmiało można uznać tę zmianę nastroju za stosowne zadośćuczynienie. Dla widzów znudzonych miałkim kinem świątecznym, w którym ilości lukru przekraczają wszelkie dopuszczalne normy – idealny seans na odtrutkę.
2016 – Uważaj, kochanie (reż. Chris Peckover) – Mariusz Czernic
Akcja Better Watch Out rozgrywa się na amerykańskim przedmieściu, ale film nakręcono w Australii z udziałem młodych australijskich aktorów. Punkt wyjścia przypomina klasyczne dzieło z nurtu home invasion, ale scenarzyści Zack Kahn i Chris Peckover mają kilka niespodzianek, które wywracają schematy gatunku do góry nogami. Państwo Lernerowie (Virginia Madsen i Patrick Warburton) wybierają się na przyjęcie świąteczne i zostawiają swojego syna Lucasa (Levi Miller) pod opieką atrakcyjnej 17-letniej Ashley (Olivia DeJonge). Gdy samotni domownicy oglądają horror w telewizji, zaczynają docierać niepokojące sygnały sugerujące, że ktoś próbuje zakłócić miło zapowiadający się wieczór.
Chris Peckover, australijsko-kanadyjski reżyser, umiejętnie buduje napięcie i utrzymuje je na wysokim poziomie do samego końca. Sprytnie wykorzystuje klasyczne gatunkowe tropy, by zaskoczyć zmianami tonu i kierunku narracji. Przy okazji nawiązuje dialog z największym świątecznym klasykiem, komedią Kevin sam w domu (1990). Natomiast w scenie, w której oprawca odstawia taniec z kijem baseballowym pobrzmiewają echa Mechanicznej pomarańczy (1971). Najtrudniejsza część pracy reżysera, czyli poprowadzenie dziecięcych lub nastoletnich aktorów, została zaliczona na piątkę. Olivia DeJonge i Levi Miller – oboje wówczas niepełnoletni – zaskakują przekonującymi występami. Better Watch Out – mieszanka świątecznego ciepła, czarnego humoru i brutalności – stanowi idealny seans dla widzów poszukujących nietypowego filmu na bożonarodzeniową noc.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.