Blue Monday: 9 Lives of a Wet Pussy (1976)

Wes Craven, William Lustig, Danny Steinmann, Lloyd Kaufman. Co łączy tych panów? Otóż każdy z wymienionych na wczesnym etapie kariery zdobywał doświadczenie reżyserskie przy filmach porno. Do listy należy dopisać twórcę o zdecydowanie najambitniejszym repertuarze pośród tego towarzystwa, a mianowicie Abla Ferrarę. Nie każdy bowiem wie, że niepokorny Nowojorczyk wcale nie wystartował kontrowersyjnym The Driller Killer (1979), a jego właściwy debiut stanowił pornograficzny obraz o wdzięcznym tytule 9 Lives of a Wet Pussy, który podpisał pseudonimem Jimmy Boy L.

Na akcję 9 Lives… składają się seksualne przygody dziewczyny imieniem Pauline (Pauline LaMonde), która listownie zwierza się ze swych łóżkowych podbojów powierniczce zwanej po prostu Cyganką (Dominique Santos). Twórcy nie starają się nawet ukrywać, że wątła fabuła to zaledwie pretekst dla zaprezentowania kilku długich scen seksu, choć w ramach żartu Ferrara umieścił w napisach adnotację, zgodnie z którą historia oparta została na nieistniejącej powieści Les Femmes Blanches autorstwa nieistniejącego francuskiego pisarza Francois DuLea, które to nazwisko było nawiązaniem do osoby operatora Francisa Delii, w późniejszych latach odpowiedzialnego za zdjęcia m.in. do awangardowych porno Nightdreams (1981) i Café Flesh (1982).

W początkowych latach kariery twórca Złego porucznika (1992) starał się unikać bycia kojarzonym z debiutanckim projektem, który nie przynosił mu szczególnej chluby. Potem kiedy udawanie, że Dziewięć żywotów mokrej cipki to nie jego dzieło nie miało już większego sensu, zaczął wypowiadać się o tym wczesnym eksperymencie bardziej otwarcie, przyznając iż podjął się reżyserii z pobudek czysto pragmatycznych: miał dzięki temu możliwość pracować na taśmie 35mm i korzystać z profesjonalnego sprzętu, co dla młodego aspirującego reżysera stanowiło nie lada przywilej. Tłumaczy to zarazem brak zainteresowania fabułą: tytuł miał być po prostu ćwiczeniem warsztatu.

Podchodząc do omawianej pozycji z tejże perspektywy, każdy prawdziwy entuzjasta X muzy szybko przerzuci zainteresowanie na warstwę techniczną i tym łatwiej doceni takie aspekty jak zdjęcia, montaż czy muzyka. Kadry wspomnianego Delii mają malarski rozmach, nawet wówczas, gdy z detalami obrazują partie intymne aktorów. Ścieżka dźwiękowa to mieszanka frenetycznego jazzu i rockowych klimatów od brata operatora Josepha Delii, w przyszłości stałego współpracownika Ferrary. Warto również zauważyć, że rozpadający się na ciąg frywolnych epizodów obrazujących różne konfiguracje i przypadki seksualne (miłość lesbijska, gwałt, kazirodztwo) obraz w finale skręca już zdecydowanie w rejony arthouse’owej, onirycznej fantazji, co potwierdza jedynie, że młody reżyser badał przede wszystkim możliwości i ograniczenia filmowego medium. On sam utrzymywał zresztą, że podczas kolejnych pokazów w małych miejscowościach kinooperatorzy wycinali najlepsze fragmenty filmu, by zachować je dla siebie, więc współcześnie znana wersja 9 Lives… to jedynie zbiór odrzutów. Nie ma niestety żadnych dowodów na poparcie tego twierdzenia poza słowem honoru twórcy.

Warto jednak nadmienić, że do dzisiejszych czasów „zachował się” również aktorski debiut Abla Ferrary, który w filmie wciela się w upitego do nieprzytomności, a następnie wykorzystanego seksualnie przez własne córki purytanina z… Polski. Jegomość o charakterystycznej fizjonomii siedzi przy stole i czyta Biblię, popijając przy tym wino. W końcu urywa mu się film, co wykorzystują wychowane w ślubach czystości latorośle i przez całą noc bawią się przyrodzeniem tatuśka. I tu pora na:
a) ciekawostkę: Ferrara zagrał postać sam, bo nie mógł znaleźć nikogo innego do tego zadania. Co interesujące reżyser nie wypiera się swojego udziału w pornograficznej scenie, choć sposób jej zmontowania pozwala sądzić, że użyto dublera. Kwestia tego, czy owe genitalia w ustach aktorek należą do utytułowanego, nagradzanego twórcy filmowego pozostanie zatem zapewne nierozstrzygnięta na zawsze.
b) anegdotę: Ferrara miał ponoć w zwyczaju uczęszczać incognito na wybrane pokazy swoich filmów, by obserwować reakcje widowni. Nie inaczej uczynił w przypadku 9 Lives… . Kiedy na ekranie pojawił się on sam z włosami przyprószonymi sztucznym śniegiem mającym imitować siwiznę, jeden z osobników na sali powstał i głośno krzyknął: „Hej, to nie jest żaden starzec! To jakiś młody skurwiel!”.

9 Lives będzie zatem wbrew pozorom całkiem inspirującą przygodą filmową zarówno dla fanów twórczości amerykańskiego reżysera, jak i dla miłośników vintage’owej erotyki. Pierwsi będą mogli pobawić się w wyłapywanie tropów obecnych w dorobku Ferrary już od zarania, drudzy z kolei docenią obraz jako wysoce stylową, miłą zmysłom robotę. Win-win situation. Jak lody Magnum, które są czystą rozkoszą, a potem można je jeszcze zjeść.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *