Blue Monday: The Taking of Christina (1976)

O porn roughies pisałem w ramach tego cyklu już wielokrotnie, przybliżając zarówno najbardziej osławione, jak i te mniej znane przykłady nurtu. Nurtu wielce problematycznego, albowiem stojącego w jawnej opozycji do zasad politycznej poprawności, skupionego na prezentowaniu seksualnej przemocy i mizoginistycznych postaw. Bardzo rzadko służy to jakiejś wyższej idei (vide: Baby Rosemary [1976]), częściej celem nadrzędnym jest dostarczenie odbiorcy eksploatacyjnej podniety i zszokowanie go. Nie inaczej ma się sprawa w przypadku The Taking of Christina, któremu wprawdzie być może daleko do poziomu niczym nieskrępowanej degrengolady Femmes de Sade (1976) czy Water Power (1977), ale stanowi niemniej jeden z ciekawszych i bardziej udanych przedstawicieli tej odnogi pornografii.

Bohaterów historii jest troje. Tytułowa Christina (znana m.in. z porno parodii Alicji w krainie czarów [1976] i Winter Heat [1976] Bree Anthony) to skromna dziewczyna z sąsiedztwa, która nie może się doczekać utraty dziewictwa w zbliżającą się wielkimi krokami noc poślubną. Równoległy wątek dotyczy pary oprychów, którzy szwendają się po okolicy w poszukiwaniu mocnych wrażeń. Sonny’emu (aktor i reżyser z filmografią liczącą kilkaset pozycji, Eric Edwards) wystarcza wizyta w burdelu, ale Frank (Roger Caine) pragnie ostrzejszej akcji i decyduje się porwać przypadkową dziewczynę. Wybór pada na wracającą z pracy Christinę. Zbiry zabierają ofiarę do swojego obskurnego lokum, gdzie zostaje brutalnie zgwałcona przez Franka, czemu bezradnie przygląda się znacznie spokojniejszy i bardziej cywilizowany od kompana Sonny. Christina wyczuwa słabość jednego z porywaczy i zaczyna grać z nim w grę, mającą ostatecznie doprowadzić do krwawej zemsty.

Stojący za kamerą Armand Weston, twórca kultowego The Defiance of Good (1974), serwuje soczyste, brudne jak tampon wyciągnięty z odpływu w umywalce na stacji benzynowej rape 'n’ revenge. Plansza otwierająca film informuje wprawdzie, że opowieść oparta została częściowo na prawdziwych wydarzeniach, ale prawdziwe źródło, wręcz kopalnię inspiracji stanowi w tym przypadku Ostatni dom po lewej (1972), z czym twórcy zresztą specjalnie się nie kryją. W jednej z kluczowych scen Christina, prowadząc porywaczy do swojego domu, podaje im nawet współrzędne: „po lewej, na samym końcu”.

W kwestii przemocy, jak już wspomniałem, Weston nie idzie w rejony skrajnej deprawacji, co jednak nie oznacza, że The Taking of Christina to dzieło przystępne dla mas. Scena gwałtu jest odpowiednio nieprzyjemna, a charakteru dodaje jej dbałość o realizm: twarz bohaterki pokrywa rozmazany makijaż, a w kostkach jej nóg wiszą zaplamione krwią majtki. Reżyser zachowuje jednak takt w jednej kwestii: gdy portretuje gwałt, to obywa się bez faktycznej penetracji i zbliżeń na genitalia. Akcenty XXX w ogóle są tu dawkowane w miarę oszczędnie. Pierwsza scena porno pojawia się dopiero po pół godziny seansu i jest to lekkie figlowanie w towarzystwie Terri Hall, która wciela się w prostolinijną prostytutkę. Nieco ostrzej robi się pod koniec, gdy Bree Anthony bierze udział w nie do końca „konsensualnym” trójkącie z udziałem swych porywaczy.

Potem zaś przychodzi zemsta, która jest z kolei efektowna i nagła niczym finałowa rozpierducha w Late Night Trains (1975). Sprawiedliwości staje się zadość, jest girl power, tym bardziej że biedna Christina okazuje się górować intelektem nad swymi katami. Wszystko to zaś rozgrywa się pośród śnieżnej scenerii, która idealnie koresponduje z ponurą atmosferą całości. Na wyróżnienie zasługuje również soundtrack od sesyjnych specjalistów z porno-podziemia. Gdy w trakcie sceny striptizu w barze w tle pulsuje psychodeliczny funk, to serce faktycznie zaczyna szybciej bić i mamy wrażenie obcowania z prawdziwie wyuzdanym spektaklem. Świetna eksploatacyjna robota!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *