Blue Monday: White Fire (1976)
Vanessa (Lisa Marks) jest redaktorką magazynu modowego. Dziewczyna żyje szybko, wręcz za szybko, pracę przetykając intensywnymi orgiami swingersów. Vanessa przysięgła sobie bowiem, że nigdy nie prześpi się dwa razy z tym samym mężczyzną i nigdy nie wpadnie w sidła romantycznego uczucia. Życie weryfikuje owe postanowienia w momencie, gdy dziewczyna poznaje na jednej z wyuzdanych prywatek Tima (Herschel Savage), osobnika ciepłego i opiekuńczego. Strzała amora trafia tę dwójkę i nic od tej pory nie jest już takie same. Sielanka gołąbków trwa do momentu, gdy Vanessa nakrywa ukochanego in flagranti ze swoją sekretarką (Georgette Sanders). Zrozpaczona businesswoman zaszywa się w domku w górach, gdzie umysł zaczyna jej płatać figle…
Przez pierwsze pół godziny seansu można odnieść wrażenie, że White Fire to najbardziej zachowawczy obraz w reżyserskim dorobku Zebedy’ego Colta: przed nami prosta, wręcz konserwatywna w wymowie opowieść o miłości i zdradzie. Twórca The Devil Inside Her (1977) porzuca pozory dopiero wówczas, gdy jego odciętej od świata bohaterce zaczyna coś zgrzytać pod kopułą. Z minuty na minutę Colt z coraz większą brawurą eksperymentuje z formą, oferując dzikie i dziksze pomysły. Vanessa doświadcza zwidów, w których pada ofiarą gwałtu ze strony przypadkowych tubylców i bierze udział w uwielbianych przez siebie niegdyś sesjach seksu grupowego, które teraz przybierają jednak każdorazowo koszmarny obrót.
Widać w tym wszystkim rękę reżysera, który nie ma w zwyczaju pozwalać, aby jego wywrotowy temperament podkopywały ograniczenia budżetowe. Colt robi tu użytek ze wszystkiego, co znajdzie na zaimprowizowanym naprędce planie zdjęciowym, czego doskonałym przykładem scena kopulacji na zawieszonej horyzontalnie drabinie. Niby nic wielkiego, a dzięki odpowiednim ustawieniom kamery ogląda się to z rosnącym podziwem. Jest sekwencja piekielnej orgii w teatralnych dekoracjach oraz lesbijskie obściskiwania pośród naniesionych na obraz… drzew z kartonu. Są wreszcie sztuczne ognie umieszczone przed kamerą tak, żeby sprawiały wrażenie, że z wagin Jill Munroe i Lisy Marks lecą iskry. Jest w tym doza kiczu, ale wspólnie wszystkie te pomysły składają się na solidny surrealny porno-odlot.
Seans pełen bodźców, ale dobre wrażenie psuje niestety wątła fabuła, którą wieńczy wyjątkowo słaby twist na koniec, przypominający zakończenie Farmer’s Daughters (1976). Dostajemy pokrzepiający happy end, który niestety pozostawia po sobie jedynie niesmak i dowodzi tego, że do scenariusza nie przykładano najmniejszej wagi. Mówiąc w skrócie: na finiszu robi się z całej historii niezamierzona farsa. Warto zatem mieć to na uwadze przystępując do oglądania i rozgraniczyć warstwę fabularną od formalnych wygibasów, które Colt zaproponował wespół ze znanym ze współpracy z Doris Wishman operatorem C. Davisem Smithem.
Z pozostałych aspektów produkcji na plus zaliczyć należy śnieżną scenerię, która pomaga w wygenerowaniu atmosfery izolacji oraz debiuty aktorskie Marks i Savage’a. Ona, brunetka o okrągłych kształtach i sporym wdzięku, wielkiej furory w pornobiznesie nigdy nie zrobiła, ale w trakcie krótkiej kariery zdążyła pojawić się na drugim planie u takich tuzów, jak Shaun Costello (The Two Lives of Jennifer [1979]) i Carter Stevens (Honeymoon Haven [1977]). On obecny był w branży niemal aż do swojej śmierci w 2023 roku, czego wynikiem jest imponująca, licząca ponad tysiąc pozycji filmografia.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.