Casanova z kostnicy i inne opowieści, czyli parafilie na ekranie

Miłość niejedno ma imię. Kobieta-lalka. Co najmniej niezdrowa zażyłość z ukochanym pupilem. Bulwersujące Roman porno o artyście-sadyście. Seryjny morderca z upodobaniem do trupów. Klub przyszłości z seskem na żywo. Dziedzic fortuny zafascynowany hitlerowskimi zbrodniami. Pociąg do osób z niepełnosprawnościami. „Psychopaci i zboczeńcy, społeczeństwo społeczeństwo…”
W kolejnej, tym razem walentynkowej odsłonie Sleaze-A-Thonu przyjrzymy się praktykom nieakceptowanym przez ogół tegoż społeczeństwa. Będzie o ludziach kochających „inaczej” w sposób ekstremalny i o tym, jaką ich nawyki i upodobania zyskały reprezentację w kinie na przestrzeni wieków. Wystartujemy w latach 70., prawdopodobnie najbardziej wyzwolonej dekadzie w dziejach X muzy i doczłapiemy do czasów współczesnych, udowadniając, że nic co ludzkie i zwierzęce nie jest nam obce. Lektura wyłącznie dla widzów pełnoletnich, podobnie jak polecane przez nas seanse. Czyli osoby z ustawicznym bólem odbytu też mogą same się wygejtkipingować. Przed nami wyprawa w rejony, które markiza de Sade przyprawiłyby zarówno o nocne koszmary, jak i zmazy.
Na potrzeby niniejszego zestawienia w celu polepszenia statystyk parytetowych, do naszego grona dołączyła wiotka i ulotna jak ostatnie dni lata niewinności Paulina Mącznik-Młynarek z Ruchocic Dolnych. Serdecznie pozdrawiamy! Nagrodę w postaci własnoręcznie zebranych przebiśniegów wyślemy Pocztą Polską na adres wójta.
Caligula
1976 – Marie-Poupée (reż. Joël Séria) – Justine de Sade

Marie (Jeanne Goupil) to cierpiąca na infantylizm nastolatka, która wychowuje się z dziadkami. Pewnego dnia dziewczyna poznaje Claude’a (André Dussollier), sprzedawcę i kolekcjonera lalek, który szybko zbliża się do niej . Para bierze ślub, lecz już podczas nocy poślubnej na jaw wychodzą niepokojące skłonności mężczyzny. Claude przebiera Marie za lalkę i zaczyna traktować jak fetyszystyczny obiekt seksualny.
Agalmatofilia to rodzaj parafilii w którym bodźcem seksualnym są przypominające ludzi, występujące w bezruchu przedmioty takie jak lalki, rzeźby, manekiny. Często wiąże się ona z kompleksem Pigmaliona – osoby nim dotknięte mogą podejmować próby wykreowania czy też “wychowania sobie” partnera idealnego, który będzie zaspokajał ich potrzeby seksualne i wizualne. Film dotyka obu tych problemów. Claude traktuje młodą żonę wyłącznie jak eksponat, ubiera ją niczym swoje lalki, myje, podziwia, rozpieszcza zamykając w złotej klatce, czy może raczej – złotym domku dla lalek. Jednocześnie nie potrafi zapewnić jej wystarczająco uwagi, unika prawdziwej bliskości i konsumpcji związku, irytuje się, gdy Marie jest nieposłuszna i zachowuje się jak dziecko. W fantazjach Claude’a żona ma pozostać cichą i czystą żywą lalką (zespół Madonny i ladacznicy).
Ten efektowny wizualnie, pastelowy sen pełen porcelany, falbanek i różowych kreacji prosto z belle epoque, okazuje się prawdziwym koszmarem dorastania. Séria stworzył perwersyjną i subwersywną historię fetyszyzmu, tłumionej seksualności oraz niebezpieczeństw, na które narażona jest infantylna dziewczyna – celowo przerysowany symbol niewinności o wyglądzie lalki i umyśle dziecka. Marie pada ofiarą uprzedmiotowienia, na jej cnotę czyhają przeróżne śliskie persony związane z domostwem męża. Szukając bliskości i nie rozumiejąc zagrożenia, bohaterka staje się łatwym celem wszelkiego rodzaju zboczeńców – od własnego męża, poprzez jego znajomych, po mężczyznę zatrudnionego przez rodzinę. Złowieszczą atmosferę filmu potęguje też smutne zakończenie, a także scena, w której Claude zaczyna się interesować sześcioletnią dziewczynką w taki sam sposób, w jaki zainteresował się własną żoną. Metaforyczny finał filmu można odczytać jako przestrogę – nie tylko przed wilkami w owczej skórze, ale też przed uległością. Człowiek bez własnego głosu może łatwo stać się żywą lalką.
1977 – Beauty and the Beast (reż. Luigi Rosso) – Caligula

Luigi Russo specjalizował się głównie w repertuarze komediowym, ale badacze makaroniarskiego kina gatunków jego nazwisko kojarzyć mogą z dwóch exploiterskich produkcji popełnionych w latach 80. w duecie z Enzo Dorią: rip-offu Błękitnej laguny zatytułowanego Blue Island (1982) i cudacznej, przygodowej wariacji na temat Księgi Rodzaju Adam and Eve (1983). Na kilka lat przed tym Russo zrealizował w pojedynkę zbiór czterech ociekających erotyką nowel Beauty and the Beast. Tytuł jest tu zwodniczy, albowiem żadna z przedstawionych w filmie historii nie ma związku ze słynną baśnią, niemniej prezentował się on dobrze na plakacie sugerującym zakazane praktyki zoofilskie. Zdaniem niektórych odbiorców jest to eksploatacyjna odpowiedź na Dekameron (1971) Piera Paola Pasoliniego, z czym pozwolę sobie nie do końca się zgodzić: pod względem zarówno konstrukcji, jak i zawartości bliżej tu zdecydowanie do Opowieści niemoralnych (1973) Waleriana Borowczyka i to najprawdopodobniej właśnie jego dorobek posłużył Russo za główną inspirację. Powinowactwa podkreśla dodatkowo udział znanej z Bestii (1975) Lisbeth Hummel, która odgrywa tu główne postaci kobiece w dwóch pierwszych nowelach.
W pierwszej, inspirowanej Wenus w futrze Leopolda von Sacher-Masocha historii poznajemy przypadek cara, który zgadza się podarować jednej ze swych niewolnic pełnię władzy na jego dworze w zamian za jej ciało i serce. Druga opowiada o niewiernej żonie, która zostaje za karę rzucona przez swego męża na pastwę dwóch psów i kuca. Trzeci segment odkrywa przed widzem losy pewnego nastoletniego ucznia, który pod wpływem kar cielesnych wymierzanych mu przez nauczyciela odkrywa u siebie upodobanie do bólu jako źródła przyjemności seksualnej. Czwarta opowieść toczy się w przeddzień wesela: panna młoda namawia swojego przyjaciela z lat dzieciństwa, by nauczył ją miłości fizycznej, zanim stanie ona na ślubnym kobiercu.
Nowele są krótkie, zwięzłe i zróżnicowane, bo przewijają się w nich takie motywy jak masochizm, wojeryzm czy wzmiankowana zoofilia. Poziom jest dość nierówny, bo np. pierwsza historia w zasadzie okazuje się prowadzić donikąd, przez co rozczarowuje. Najlepiej wypadają segmenty trzeci oraz czwarty, zawierające największy ładunek erotyzmu. Nagości jest tu bardzo dużo, ale w kwestii prezentowania na ekranie seksu Russo pozostaje już raczej wstrzemięźliwy, stawiając wzorem Borowczyka na sugestię. Poziom wspomnianych Opowieści polskiego reżysera to rzecz jasna nie jest, niemniej widzowie lubiący pieprzne antologie znajdą tutaj powody do satysfakcji.
1977 – Beauty’s Exotic Dance: Torture! (reż. Noboru Tanaka) – Caligula

Zamknięcie trylogii „ery Shōwa” Noboru Tanaki, rozpoczętej opartym na prawdziwych wydarzeniach (Nagisa Ōshima nakręcił na podstawie tej samej historii osławione Imperium zmysłów [1976]) A Woman Called Sada Abe (1975) i kontynuowanej ekranizacją powieści Edogawy Rampo Watcher in the Attic (1976). Beauty’s Exotic Dance: Torture! przedstawia losy aktywnego w początkach XX wieku pisarza, fotografa i tzw. artysty sznura (nawashi w języku japońskim, określenie na osobę biegłą w praktykach bondage opartych na wiązaniu kobiet przy pomocy sznura) Seiu Itō.
Narracja ma tutaj charakter „puzzli”, które dopiero z czasem wskakują na swoje miejsce: na początku obserwujemy tortury, jakim poddaje swoje dwie żony Itō (Hatsuo Yamaya) oraz jego zapoznanie z prostytutką Tae (Junko Miyashita, wystąpiła również w dwóch poprzednich częściach trylogii Tanaki), która wkrótce stanie się jego ulubioną „ofiarą” i modelką. Właściwy sens niektórych scen poznajemy dopiero w drugiej połowie seansu, a perwersyjne pinku niespodziewanie przeistacza się w tragiczną opowieść miłosną, w której nie ma szans na happy end. Jak przystało na Roman porno ze studia Nikkatsu, rzecz jest wyśmienicie zrealizowana. Piękne są zdjęcia, aktorstwo jest bardzo dobre, a sceny erotyczne zarówno pieprzne, jak i odpowiednio wysublimowane. Znalazło się też miejsce na szczyptę czarnego humoru, o absurd ociera się choćby scena, w której główny bohater z małym dzieckiem na rękach zakopuje swoją żonę w śniegu i zmusza do wejścia do przerębla na użytek swoich pornograficznych fotografii. Całość jest jednak ponura w wymowie, z upływem czasu coraz bardziej smutna i przygnębiająca.
1977 – The Creature (reż. Eloy de la Iglesia) – Caligula

Bezpardonowa satyra na społeczeństwo epoki postfrankistowskiej od czołowego prowokatora i obrazoburcy hiszpańskiego kina Eloya de la Iglesii. Cristina (aktorka i gwiazda pop Ana Belén) jest żoną popularnego prezentera telewizyjnego. Wspólnie bezowocnie starają się o dziecko, którego narodziny pomogłyby scementować ich chwiejący się u podstaw związek. Wreszcie się udaje: Cristina zachodzi w ciążę, zarówno ona, jak i Marcos (Juan Diego) są w siódmym niebie. Ciąża przebiega bez najmniejszych komplikacji, aż pewnego dnia, na moment przed rozwiązaniem kobieta zostaje zaatakowana przez psa. W wyniku doznanego przez nią szoku dochodzi do poronienia. Zrozpaczeni małżonkowie za poradą lekarza udają się na wypoczynek nad morze. Tam przyczepia się do nich bezdomny czarny owczarek niemiecki, wyglądający dokładnie tak samo jak pies, który był sprawcą nieszczęścia. Cristina decyduje się przygarnąć przybłędę, z którym wpierw połączy ją głęboka zażyłość, a następnie najprawdziwsze… romantyczne uczucie.
Tematyka zoofilii to murowane źródło kontrowersji, ale de la Iglesia podchodzi do zagadnienia taktownie, ani razu nie przekraczając granicy dobrego smaku. Na taryfę ulgową nie mogą jednak liczyć współrodacy reżysera, którzy na ekranie są zgrają bigotów i hipokrytów. Mąż głównej bohaterki z każdym problemem biega do księdza, który w imieniu Boga lekką ręką rozgrzesza go z gwałtu. Bóg ogólnie jest wygodną wymówką i remedium na wszelkie bolączki, nie jest jedynie w stanie wyleczyć roztrzaskanego na kawałki serca. Jest w tym gorycz i jest jad, choć nie ma zbędnego histeryzowania. Jednocześnie, o ile jestem w stanie zgodzić się z wieloma tezami reżysera, o tyle samo idealizowanie postaci i postawy Cristiny — osoby mimo wszystko niestabilnej emocjonalnie i zdecydowanie dalekiej od okazu zdrowia psychicznego — wydaje mi się infantylne. Może rzecz w tym, że dotykając tabu de la Iglesia nie rozcieńczył ciężaru tematu żadnym, nawet najbardziej wisielczym humorem, przez cały czas utrzymując śmiertelnie poważną tonację. W tym kontekście finałowy happy end jawi się jako niezamierzony żart. Morał jednak mimo wszystko słuszny: lepszy czworonożny kumpel od wąsatego oblecha za męża.
1979 – Star of David: Beautiful Girl Hunter (reż. Norifumi Suzuki) – Paulina Mącznik-Młynarek

Jak ja dobrze rozumiem Zdzisława Beksińskiego, który całe życie marzył o gwałcie. Jednak jego naturze tamę postawiła kultura, zamykając żądzę w klatce marzeń na zawsze. W młodszej podstawówce chciałam zgwałcić jakąś koleżankę jako mężczyzna. Skąd mi się to wzięło? Stąd, że śniła mi się wcześniej taka scena. Z parą całkiem obcych mi ludzi, jakbym oglądała film. Miałam chyba 8 lat i tak mocno to we mnie utkwiło, że nie wiedziałam potem co się ze mną dzieje. Domalowałam sobie wąsy i zaciągnęłam Aśkę do bramy, zdzierając jej sukienkę, rozpychając kolanem ściśnięte uda i naciskając ją rytmicznie chudymi biodrami. Właściwie to w ogóle nie wiedziałam o co tu ma chodzić, ale sam fakt zdobycia fizycznej dominacji nad Aśką był na tyle przyjemny, że nawet nie zastanawiałam się co dalej. Nic z tego nie rozumiałam wtedy. Aśka się poryczała, dostałam burę od starych, że biję koleżanki i finito. Nikomu się nie przyznałam, że to miał być gwałt, nawet takiego słowa nie znałam. Potem to jakoś samo mi przeszło, dorosłam, zmądrzałam, jak większość. Później zastanawiałam się czy to było anormalne czy może tylko surrealistyczne? Oczywiście dopiero kiedy poznałam bliżej znaczenie słowa „surrealistyczny”, które brzmi jak wypadek samochodowy. Warkot silnika, samogłoskowy piruet i syk a potem szczęk blachy, czaicie?
Wspomnienie odżyło, gdy obejrzałam Beautiful Girl Hunter, protoplastę American Psycho (2000). W prologu odrażający drab włamuje się do mieszkania zamożnego lekarza i na oczach związanego pana domu gwałci jego żonę. Owocem tej hańby jest chłopiec imieniem Tatsuya. Upokorzony ojczym będzie maltretował dzieciaka przy byle okazji. Przepełniony nienawiścią zwiąże i wybatoży też żonę, by potem na oczach skrępowanej kochać się z seksworkerką. Odreagowując ponure zdarzenie z przeszłości wciela się w rolę tamtego oprawcy, zmuszając kobietę do biernego uczestnictwa. Niech poczuje dokładnie to, co on wtedy. Mały podgląda takie sceny przez dziurkę od klucza. Rodzice dość szybko i w różnych okolicznościach schodzą z tego padołu łez, a 20-letni Tatsuya dziedziczy spory majątek. Nienaganne maniery, młodzieńczy wdzięk i szyte na miarę garnitury przydadzą się jako idealny kamuflaż, gdy wkrótce DNA biologicznego ojca przejmie kontrolę nad osobowością chłopaka. Pierwszą ofiarę Tatsuya zgwałci i wypatroszy nożem, by skąpać się w świeżej krwi i posiąść ją jeszcze raz. Tatko tymczasem grasuje po okolicy w najlepsze, deflorując i dusząc małolaty w szkolnych mundurkach.
Ten film to jedna symfonia sadyzmu (podręcznikowego, jak nauczał boski Donatien), pogardy i upodlenia. W odwecie za hipokryzję społeczeństwa i na cześć nagiej przemocy, która zapewnia bohaterowi prawdziwą wolność i władzę. W piwnicy udekorowanej chrześcijańskimi symbolami wylądują kolejne młode i piękne, a Tatsuya wypleni z nich całe człowieczeństwo, gwałcąc i torturując. W pewnym momencie Tatsuya zafascynowany hitlerowskim planem ostatecznego rozwiązania, masturbuje się do albumów o KL Auschwitz z ejakulacją na zdjęcia ofiar. Film oglądałam z chłopakiem, lewicującym emo punkiem który przy tej scenie strasznie się zirytował. Dopiero kiedy wyjaśniłam mu kontekst, że III Rzesza była sojusznikiem Japonii, trochę wyluzował (a za chwilę przy analu ostrym klinem, bondage’ach i sportach wodnych już całkiem się uspokoił). Rolę dysonansu estetycznego pełni tu muzyka, wyczynom bohatera nieustannie towarzyszy romantyczny fortepian. Zabawny wydaje się wątek narzeczonej Tatsui, panny z dobrego domu lubiącej poczciwe, mieszczańskie gierki BDSM, choć finał tej relacji okaże się wstrząsający. W drugiej połowie akcję ożywi kilka nieoczekiwanych twistów, a wzruszające spotkanie Tatsui z ojcem i jego konsekwencje, będą już wyższą szkołą czarnego humoru. Ale gdy dojdzie do decydującej walki o duszę bohatera, żarty się skończą.
Dopiero zaczynam poznawać kino pinku eiga i już ostrzę sobie apetyt zwłaszcza na te uczennice w mundurkach. Czas nakarmić to, co tak nagle się obudziło, zamknięte w klatce marzeń na zawsze. Na zawsze?
1979 – Lust (reż. Raniero Di Giovanbattista) – Caligula

Anna (Cinzia De Carolis) powraca do domu po latach spędzonych w przyklasztornej szkole dla dziewcząt. W rodzinnej willi wita ją zapracowany i zgoła oziębły ojciec naukowiec (Luigi Casellato), który całą swą energię poświęca na badania nad połączeniem genów węża i człowieka (biedak ubzdurał sobie, że pomoże to rozwiązać problem głodu na świecie). Rodzic zamyka się w swoim laboratorium i zostawia córkę na pastwę macochy nimfomanki (osiadła we Włoszech Szwedka Marina Hedman, rozbierała się również m.in. w Play Motel [1979] i Satan’s Baby Doll [1982]), która nie ma oporów, by dobierać się do majtek swej pasierbicy. Anna jednak jest obojętna na zaloty zarówno ze strony przybranej matki alkoholiczki, jak i jurnego lokaja (Franco Parisi). Dziewiczego podlotka ze wszech miar fascynuje za to — zwłaszcza pod względem seksualnym — obiekt eksperymentów nieobecnego duchem taty: zamknięty w terrarium dorodny pyton…
Debiut reżyserski Raniero di Giovanbattisty, wcześniej głównie kierownika produkcji na planach, okazjonalnie również scenarzysty (m.in. jako współautor świetnego nunsploitation Flavia, the Heretic [1974]) punkt wyjścia zdaje się zapożyczać z Wężżżża (1973) Bernarda L. Kowalskiego: nieco odklejony naukowiec pracuje nad zespoleniem homo sapiens i gadów w jedno. Rzecz rozwija się jednak w manierze właściwej dla starej, dobrej szkoły euro trashu, oferując masę rozbieranek, dwa nieudane gwałty i lesbijskie ślimakowanie z udziałem Hedman i Ajity Wilson, transseksualnej gwiazdy śródziemnomorskiej erotyki (grała m.in. u Cesare Canevariego w The Nude Princess [1976] i u Jessa Franco w Sadomanii [1981]). Gwóźdź programu stanowią jednak amory pomiędzy wężem a ledwie pełnoletnią De Carolis, wcześniej znaną z dziecięcych występów m.in. u Dario Argento w Kocie o dziewięciu ogonach (1971). Te pojawiają się w ostatnim akcie i podkręcają temperaturę do maksimum: pyton (który swoją drogą okazuje się… jadowity) ślizga się między udami rozanielonej aktorki, scena łóżkowej rozpusty wlecze się leniwie, podziwiamy zapasy bobra i rajskiego kusiciela, aż tu nagle Giovanbattista odpala petardę i rzuca ją prosto na publiczność. Dla finałowego pornograficznego zwrotu akcji w duchu Podziemnego kręgu (1999) zdecydowanie warto po Lust sięgnąć, bo to szowinistyczna sleazówa jak się patrzy!
1980 – Obscenity (reż. Renato Polselli) – Caligula

Miłość lesbijska. Gwałty. Cycki różnych rozmiarów i kształtów w centrum kadru w co drugiej scenie. Zbliżenia na genitalia, na których widok Jess Franco cmoknąłby głośno z aprobatą. Renato Polselli dowala do pieca z pasją i zamiłowaniem pracownika krematorium z wyspy nudystów. Za co zresztą jego dzieło dostało zakaz rozpowszechniania od włoskiej cenzury — nakręcone w 1973 roku Obscenity na ekrany trafiło dopiero 7 lat później. Co interesujące, całemu projektowi przyświecała szczytna idea, bowiem reżyser potępia w nim kult maczyzmu i usankcjonowaną w zachodniej (i nie tylko) kulturze mizoginię. Tudzież: udaje, że potępia, bowiem rzecz jest tak napakowana sleazem i perwersją, że ciężko uwierzyć w dobre intencje twórców. To eksploatacja pełną gębą i to gębą ociekającą sokiem z cipy. Już scena otwierająca jest tak absurdalna, że nie sposób traktować na poważnie dydaktycznych walorów omawianego tytułu: obmacywana przez natrętnego kochanka niewiasta ucieka przed nim, tylko po to, by wpaść w objęcia napastliwego nieznajomego. Od zgwałcenia przez jegomościa kobietę ratuje… atak dwóch napalonych prostaków i to oni ostatecznie ją gwałcą. Następnie przenosimy się do willi, w której grupa zamożnych gości dywaguje nad powszechnym zjawiskiem przemocy wobec kobiet. I tu Polselli porzuca jakąkolwiek tradycyjną fabułę na rzecz dziwacznego quasi-mondo, z bezimiennym narratorem konfrontującym widza z wybranymi przypadkami wykorzystywania seksualnego i praktyk „obscenicznych”, jak to zapowiada już sam tytuł.
W kwestii fabularnej mamy zatem do czynienia z paskudnym bałaganem, streszczenie Obscenity graniczy z niemożliwością, cały film sprawia wrażenie pozlepianego z odrzutów, ewentualnie popełnionej z rozmysłem celuloidowej mozaiki autorstwa zwichrowanego zboczeńca. Narracyjny burdel gigantycznych rozmiarów, w dodatku podlany tanim i pretensjonalnym moralizatorstwem. Jak już jednak zaznaczyłem na wstępie, Polselli dorzuca do tego pieca rozpusty z zaangażowaniem świadczącym o tym, że od poziomu nagromadzenia w jednym projekcie ilości seksualnych dziwactw i zboczeń zależało na tym etapie jego życie. Mamy kobietę masturbującą się konarem drzewa. Jest penetracja odbytu za pomocą kolby kukurydzy. Są sceny biczowania i smyranie łechtaczki nożem. Są czarne msze i akty sodomii. Jest w końcu spółkowanie z osłem, przy czym pan reżyser na krótką chwilę serwuje nam widok oślego fiuta zatopionego w niewieściej waginie. Nie ma to żadnego sensu, sfilmowane i zmontowane jest niechlujnie, a aktorzy to zbieranina przypadkowych matołów z pobliskiego kurwidołka, ale jedno Polselliemu przyznać trzeba: nie przynudza nawet przez moment. Zważywszy, że cały scenariusz zmieścił mu się prawdopodobnie na zmiętej serwetce z baru, jest to pewien wyczyn. Doceniam odwagę twórczą, jak i pierwiastek rozrywkowy, bo bawiłem się przednio. Nad morałem, jaki z seansu wyciągnąłem nie zamierzam jednak zbyt intensywnie się zastanawiać.
1982 – Café Flesh (reż. Stephen Sayadian) – Dr. Butcher

W świecie, który powstał po nuklearnej katastrofie większość ludzi została dotknięta dziwną mutacją – 99% populacji stało się seksualnie „negatywami”, odczuwającymi mdłości i ból przy każdej próbie intymnego zbliżenia. Pozostały 1% to „pozytywy”, czyli ci, którzy nadal mogą czerpać przyjemność z seksu. Centrum tego świata jest Café Flesh – dekadencki, podziemny klub, gdzie „pozytywy” występują na scenie, zapewniając erotyczną rozrywkę dla „negatywów”, którzy mogą tylko patrzeć. Całość prowadzona jest przez groteskowego konferansjera Maxa, który przypomina skrzyżowanie demonicznego klauna z kabaretowym MC. Główna bohaterka, Celia, wydaje się być „negatywna”, ale skrywa mroczny sekret – w rzeczywistości nadal może czuć przyjemność, co ukrywa przed swoim chłopakiem Tomem, który naprawdę jest „negatywny”. To prowadzi do psychologicznej gry i wewnętrznego konfliktu, a ostatecznie do punktu, w którym Celia nie może już dłużej tłumić swojej natury…
Film wpisuje się w nurt postmodernistycznego porno, w którym narracja i warstwa wizualna są równie istotne co elementy erotyczne. Jego teatralna scenografia, groteskowe występy sceniczne i oniryczna atmosfera sprawiają, że Café Flesh przekracza granice gatunkowe, wprowadza nową jakość do kina dla dorosłych, poszerzając estetykę undergroundowego filmu lat 80. Café Flesh to połączenie mrocznego, dusznego klimatu z kabaretową estetyką lat 50, gdzie absurdalna, przerysowana erotyka łączy się z postapokaliptyczną depresją. W efekcie klub Café Flesh staje się miejscem, w którym tłum seksualnych outsiderów kompensuje swoje frustracje poprzez podglądactwo i fetyszyzację performansu. I właśnie te performatywne akty stają się najważniejszymi momentami filmu – widzowie, niczym bezuczuciowe manekiny wpatrują się bez emocji w mechaniczne, bezzmysłowe kopulacje. To porno, po którym nikt nie czuje grama satysfakcji; filmowy odpowiednik cold wave.
1986 – Lucker the Necrophagus (reż. Johan Vandewoestijne) – Caligula

Niesławny klasyk undergroundowego splatter cinema z Belgii. John Lucker (Nick Van Suyt) jest wyjątkowo bestialskim seryjnym mordercą, który zasłynął między innymi tym, że spółkował z ciałami swoich ofiar, gdy te znajdowały się już w zaawansowanym stadium rozkładu. Pojmany przez policję zwyrodnialec podejmuje nieudaną próbę samobójczą i po odratowaniu zostaje ulokowany w szpitalu. Stamtąd szybko pryska i powraca na szlak, by mordować i gwałcić.
W swym niezwykle dosadnym przedstawieniu nekrofilskich praktyk obraz Johana Vandewoestijne wyprzedza o rok kontrowersyjnego NEKRomantika. I podobnie jak Jörg Buttgereit Belg nie unika dosadności: szczegóły „łóżkowego życia” tytułowego bohatera co wrażliwszych widzów mogą przyprawić o mdłości. Inna sprawa, że wrażliwcy mają nikłe szanse na Luckera w trakcie swojej delikatnej egzystencji w ogóle wpaść, bo tytułowi nigdy nie było dane wyjść poza wąskie kręgi miłośników ekstremy. To mocno inspirowany Halloween (nawet soundtrack nosi tu znamiona plagiatu) slasher zrealizowany wyjątkowo niskim kosztem. Ze względów budżetowych efekty specjalne u Vandewoestijne pozostawiają niestety wiele do życzenia, ale rzecz broni się klimatem i obskurnością wykonania, które w tym przypadku działa na korzyść. Reżyser miał zresztą spore problemy ze swym dziełem, bowiem aby pozyskać fundusze na jego realizację, okłamał inwestorów co do zawartości fabuły. Rozsierdzony producent zniszczył niemal wszystkie kopie filmu, gdy odkrył, że pan Johan zrobił go w konia i nakręcił semi-pornograficzny wybryk, którego serce stanowi sekwencja gwałtu grubawego typa na gnijących, pokrytych śluzem szczątkach kobiety. Biedny Vandewoestijne musiał ratować swój twór, zlepiając go z resztek materiału, jakie mu pozostały, przez co wyszedł film znacznie krótszy, niż pierwotnie planowano. Obecnie dostępny jest tzw. director’s cut, który mocno kuleje pod względem tempa, montażu, a także jakości obrazu. Taki jednak urok obcowania ze zmazami chorych umysłów. Spaczonym osobnikom — do których sam piszący te słowa nieskromnie zwykł się zaliczać — seans niechaj wyjdzie na zdrowie!
1989 – Dr. Caligari (reż. Stephen Sayadian) – Dr. Butcher

Dr. Caligari (Madeleine Reynal) jest ekscentryczną psychiatrką, która przeprowadza eksperymenty na swoich pacjentach w futurystycznym sanatorium. Jednym z nich jest pani Van Houten, kobieta cierpiąca na „seksualną apatię”. Caligari, znana ze swoich radykalnych metod, próbuje jej pomóc poprzez dziwaczne, pseudo-naukowe terapie, które szybko przeradzają się w treści wręcz psychotyczne. Dr. Caligari początkowo miał być kontynuacją Nightdreams (1981), czyli jednego z wcześniejszych filmów Sayadiana, w którym bohaterka, pani Van Houten została zamknięta w miejscu przypominającym zakład psychiatryczny, gdzie miały być spełniane jej ukryte żądze. W Nightdreams pacjentka przeżywa groteskowe erotyczne wizje, które zdają się być kontrolowane przez lekarzy. W Dr. Caligari mamy podobny zabieg: terapia polega na manipulacji seksualnością i umysłem. Sayadian ostatecznie zmienił koncepcję, bo Nightdreams to jednak porno, a omawiany przeze mnie film, choć mocno erotyczny, trzyma się na granicy między softcore a surrealistycznym arthousem. Twórca chciał zrobić coś bardziej narracyjnego, ale zachował oryginalne podejście i tematykę psychoseksualnych eksperymentów. Dr. Caligari to trochę jak „wersja deluxe” Nightdreams, bez ukazania penetracji na ekranie.
Sayadian miał doświadczenie w reklamie i projektowaniu graficznym, co widać w tym, jak operuje kolorami, symetrią i układem postaci w kadrze. Kadry są płaskie, geometryczne, na wzór kina ekspresjonistycznego. Każdy ruch aktorów wydaje się celowy i przemyślany. Postacie często przyjmują nienaturalne pozy, niczym marionetkami przebywające w sterylnym laboratorium. Bohaterki często trzymają dłonie w sztywnych, wygiętych pozach, co sprawia, że wyglądają jak istoty nie do końca ludzkie, niemal jak biomechaniczne rzeźby. Dialogi brzmią jak poezja dadaistyczna, pełne dziwnych metafor i absurdalnych monologów. Dr. Caligari to prawdziwy katalog psychoseksualnych zaburzeń, ale przedstawionych w totalnie odrealniony, groteskowy sposób. To także festiwal cronenbergowskich motywów – od cielesnej transformacji po obsesję na punkcie psychoseksualnych eksperymentów. Sayadian ewidentnie inspirował się jego estetyką, ale przepuścił ją przez swój pop-artowy filtr, tworząc coś jeszcze bardziej odrealnionego i groteskowego,przez co całośc wygląda niczym softcore’owy Cronenberg na kwasie.
1990/1991 – Horse, Woman, Dog / Neigh Means Yes (reż. Hisayasu Satô) – Caligula

Król transgresywnego pinku Hisayasu Satō przenosi się ze zwyczajowo okupowanej przez siebie przestrzeni miejskiej na prowincję. Znajdujemy się na wybrzeżu (na wyspie?), gdzie mieszka trójka zwyrodnialców oraz jeden wyrzutek społeczny. Władzę w tej mikrospołeczności sprawuje „Królowa”, sadystyczna alkoholiczka i morderczyni, której usługuje duet bandziorów. Trzeci mężczyzna trzyma się na uboczu, jest względnie nieszkodliwy, na jego niekorzyść przemawiają jednak nekrofilskie ciągoty: ma on w zwyczaju fotografować i obmacywać zwłoki ofiar „Królowej”. Nową ofiarą samozwańczej władczyni zostaje młoda kobieta dotknięta amnezją: po tym jak fale wyrzuciły ją na brzeg, poddana zostaje przez diabelskie trio fizycznym i psychicznym torturom.
Nekrofilia, zoofilia, gwałty — u Satō nie ma miejsca na subtelności i niedopowiedzenia. Fabuła jest wątła, rozpisana na zaledwie kilkoro aktorów, byłaby z tego niezła sztuka sceniczna z gatunku „piętnastoletni autor kopie widownię po jajach i strzela po pyskach”. Trochę jest tu z mojej strony uszczypliwości, bowiem w warstwie znaczeniowo-symbolicznej to robota nieco pretensjonalna. Nie dla drugiego dna jednak sięgamy po sadystyczne pinku eiga, a przede wszystkim dla walorów „szokowych”. I w tej materii Horse Woman Dog sprawdza się bardzo dobrze. Clou programu stanowią dwie sceny zoofilskie, w których kobiece ofiary zmuszone zostają do spółkowania kolejno — zgodnie z obietnicą zawartą w tytule — z psem oraz koniem. Dzięki powszechnemu w japońskim kinie erotycznym i pornografii zabiegowi zamazywania partii intymnych aktorów w obu scenach najbardziej bulwersujące szczegóły pozostają niewidoczne, niemniej owe fragmenty są odpowiednio sugestywne, by doprowadzić damy do omdlenia, a dżentelmenów co najmniej do stanu wzburzenia.
Młodszy o rok Neigh Means Yes to bliźniaczy względem Horse projekt: znów znajdujemy się nad morzem, znów obecne są również elementy zoofilskie. Podobieństw pomiędzy tymi dwoma tytułami jest sporo, oba to mizantropijne wglądy w życia wyrzutków, ale w odróżnieniu od Horse… w Neigh Means Yes mniej jest eksploatacyjnych trzewi, a więcej oniryzmu i surrealistycznej atmosfery. Porzucone na plaży manekiny, końskie partie przechowywane w formalinie, wielkie końskie dildo atakujące we śnie — Satō celuje tym razem w senny turpizm i poetyckie dialogi, które jakby od niechcenia jedynie doprawia scenami masowania końskiego krocza i finałową erupcją przemocy. Znów jest to na granicy pretensjonalnego kiczu, ale atmosfera nadmorskiej alienacji skutecznie udziela się widzowi na tę godzinę seansu. Największy mankament stanowi w tym przypadku fakt, iż jedyna dostępna obecnie kopia filmu to VHSrip wyjątkowo kiepskiej jakości.
1994 – Boy Meets Girl (reż. Ray Brady) – Justine de Sade

Filmowa przestroga przed opuszczaniem baru w towarzystwie nieznajomych. Paul (Tim Poole), mąż i ojciec dwójki dzieci, postanawia spędzić noc z nowo poznaną kobietą (Margot Steinberg). W pewnym momencie mężczyźnie urywa się film i budzi się przywiązany do krzesła w domowej piwnicy przerobionej na mini loch. Margot oraz jej tajemnicza kamerzystka (Danielle Sanderson) okazują się niebezpiecznymi psychopatkami, które lubują się w kolekcjonowaniu niedoszłych kochanków, torturowaniu ich i pozostawianiu przy życiu wyłącznie w postaci makabrycznych pamiątek. If I cut off your arms and cut off your legs would you still love me anyway?
Film, który zyskał jako-taki rozgłos za sprawą brytyjskiego BBFC, które zakazało jego dystrybucji na osiem lat, to w rzeczywistości seria tortur przerywanych pseudo-filozoficznymi dialogami. Brady niepotrzebnie sili się na dodanie głębi zamiast przyznać, że gore może być fajne dla samego gore. Film podzielono na rozdziały zgodnie z tematyką poruszaną w rozmowach, a obejmującą m.in. granicę między dobrem a złem, moralność czy telewizyjną przemoc. Rozmowy kobiety-kata i ofiary wprowadzają niepotrzebne przestoje i nużą, na szczęście finał przynajmniej częściowo wynagradza widzowi czekanie. Choć Boy Meets Girl rozkręca się bardzo powoli, z czasem poziom tortur staje się coraz wyższy i bardziej wymyślny. W momencie gdy jedna sadystka zastępuje drugą, film w końcu zaczyna zaskakiwać – niewiarygodnym, lecz ciekawym pieczeniem kończyn w mikrofali, wpuszczaniem larw w otwarte rany czy wreszcie sadystyczną operacją.
Pomimo bardzo niskiego budżetu i amatorskich warunków (przypomnijmy – miejscem akcji jest…piwnica) film Brady’ego został zrealizowany na przyzwoitym poziomie. Większość mocniejszych scen rozgrywa się poza ekranem, lecz wypadają one na tyle sugestywnie, by zaciekawić. Niczym pierwsza część Królika doświadczalnego (1985) obraz odznacza się też kameralnym klimatem jednego pomieszczenia i teatru trójki (nie najlepszych) aktorów. Nie oszukujmy się jednak, to nic innego jak przeciętny torture porn dedykowany wyłącznie koneserom. Ciekawostka: w jednej ze scen zobaczymy Pam Hogg, piosenkarkę i rock’n’rollową projektantkę mody, która tworzyła ubrania m.in. dla Siouxsie Sioux, Iana Astbury’ego czy Debbie Harry.
1999 – Green Elephant Calf (reż. Svetlana Baskova) – Justine de Sade

Odrażający, brudny, szokujący – taki właśnie jest Zelyonyy slonik, niesławny shocker prosto z Rosji. Reżyserka filmu, feministka tworząca zaangażowane politycznie dzieła, nie bawi się w subtelności i wali widza prosto w mordę obrazami okrucieństwa, degeneracji i parafilii będącej wynikiem ekstremalnych sytuacji w jakich postawiono bohaterów obrazu. Niewielu twórców sięgnęło po tak brutalne środki wyrazu tworząc dzieło obskurne, surowe i ociekające fekaliami. Ciężko jednak dziwić się radykalnemu przekazowi, jeżeli weźmiemy pod uwagę realia kraju w jakim przyszedł na świat.
Akcja filmu toczy się w roku 1986, w wojskowym zakładzie karnym, do którego z niewiadomych przyczyn, trafiają dwaj żołnierze (Sergey Pakhomov, Vladimir Epifantsev). Zamiast skandynawskiej celi czeka na nich jednak brudna i obskurna dziura pełna rur z których, niczym podczas chińskich tortur, nieustannie kapie woda. Na domiar złego jeden z więźniów (którego ochrzczono pieszczotliwie Świrem) okazuje się prawdziwym wrzodem na dupie – sympatycznym, lecz nieprzerwanie gadającym, delirycznym mitomanem, drugi zaś nie może pochwalić się anielską cierpliwością do sąsiada. Początkowo niewinne pogawędki i pełne absurdów dialogi stopniowo zmieniają się w otwarty konflikt w momencie, gdy Świr coraz mocniej przekracza granice kolegi z celi. Gwoździem do trumny okazuje się “prezent” jaki sprawia współwięźniowi – jego własne odchody podane na talerzu i rozsmarowane po celi. Gdy mężczyźni w wyniku bójki trafiają za karę na “dywanik” do kapitana (Anatoly Osmolovsky), który okazuje się sadystycznym zwyrolem, rozpętuje się prawdziwe piekło.
Dzieło Baskovej ogląda się niczym zapis prawdziwych wydarzeń. Obraz jest ziarnisty i rozmyty, światełko kamery rozjaśnia panujące w celi ciemności, a aktorstwo wypada bardzo naturalnie. Wyrafinowany esteta nie znajdzie tu nic ładnego, tylko brud i zgniliznę. Poczucie komfortu widza testowane jest na każdym kroku, twórcy zmuszają nas do oglądania aktów koprofagii i nekrofilii, gwałtów czy wyrywania bebechów. Ostatni akt filmu to zejście do samego piekła, spojrzenie w twarz personifikacji szaleństwa. Finał wręcz ocieka krwią, odchodami i nihilizmem. Pojawiające się co i rusz elementy groteski oraz absurdu nie dodają otuchy, lecz sprawiają, że czujemy się gorzej niż pacjenci opatuleni kaftanem bezpieczeństwa.
Zelyonyy slonik to podróż w otchłań obłędu, studium szaleństwa do jakiego jeden człowiek może doprowadzić drugiego. Baskova zadaje pytania – jak cienka linia odgradza człowieka od bestii, osobę poczytalną od wariata? Do jakiego ekstremum może zmusić nas dehumanizacja i całkowite pozbawienie praw? Twórczyni wskazuje palcem jedno z siedlisk patologii, jakim bez wątpienia jest wojsko. Normalizowanie przemocy i zabijania, kult siły, poddańczość, gnębienie słabszych – wszystkie te grzeszki prowadzą do powstawania miejsc i sytuacji podobnych do tej filmowej (chciałoby się napisać, że mocno przejaskrawionej na potrzeby filmu, lecz zaraz na myśl przychodzą Guantanamo czy Abu Ghraib). Zakład karny symbolizuje wszelkie patologie systemu, który pozwala na bezkarne istnienie takich małych piekiełek i pozbawianie ludzi elementarnych praw. Głęboka degeneracja radzieckiego wojska jest widoczna w każdym aspekcie filmu. Nie dziwi, że tak pesymistyczny i przerażający obraz ludzkości powstał właśnie w Rosji.
2003 – Obiekt pożądania (reż. Robert Parigi) – Justine de Sade

Bohaterem filmu jest Kenneth (Desmond Harrington), pracownik biurowy, który nie radzi sobie z nieśmiałością względem kobiet. Mężczyzna wiedzie uporządkowane życie, które zakłóca pojawienie się nowej współpracownicy, Lisy (Melissa Sagemiller). Pewnego dnia samotny i zdesperowany Kenneth postanawia nabyć sex lalkę Nikki – nowoczesny produkt zbliżony wyglądem do człowieka i spersonalizowany pod kątem wymagań klienta. Mężczyzna upodabnia lalkę do Lisy i postanawia ćwiczyć na niej budowanie relacji. Sprawy wymykają się jednak spod kontroli. Kenneth popada w coraz większą psychozę, wyobrażając sobie, że Nikki żyje i, niczym zaborcza partnerka, kontroluje każdy jego ruch.
Obiekt pożądania to makabryczno-humorystyczna historia obsesji i uprzedmiotowienia, a także samotności podkreślonej przez bycie trybikiem w korporacyjnej machinie. Kenneth próbuje zapełnić swój czas podglądaniem sąsiada-landlorda (w tej rólce kultowy Udo Kier) i pracą – jedyną dziedziną życia nad którą jest w stanie sprawować kontrolę, lecz pojawienie się dwóch (mniej lub bardziej żywych) kobiet zaczyna mu tę kontrolę zaburzać. Dziwaczny związek mężczyzny i lalki staje się jeszcze bardziej groteskowy w momencie, gdy do obłąkanego umysłu Kennetha zaczynają przenikać BDSM-owe fantazje o których naczytał się w internecie. W wyobraźni mężczyzny Nikki zaczyna traktować go jak seksualnego niewolnika, zaznaczać przynależność zakładaną mu obrożą i traktować coraz bardziej zaborczo i przemocowo.
W relacji z koleżanką z pracy, jedyną, która ma szansę wprowadzić normalność do życia głównego bohatera filmu, nie wszystko idzie tak, jak iść powinno. Szybko okazuje się, że żywej kobiecie daleko do wyobrażonego, plastikowego ideału. Lisa ma tatuaże, własne potrzeby, nie podziela kultu pracy w korporacji – ośmiela się nawet krytykować ukochaną firmę Kennetha, twierdząc, że pracownicy to tylko pionki, które w każdej chwili można wymienić i liczą się o tyle, o ile generują zysk oraz odwalają swoją robotę (co zresztą w dobitny sposób zostanie później udowodnione). To kobieta z krwi i kości, a nie przedmiot o jakim marzy zaburzony Kenneth. Niestety na odwrót będzie już za późno. W momencie gdy mężczyzna utraci ukochaną lalkę, nie pozostanie nic innego jak powetować stratę. Ostatnie minuty filmu to szalona jazda bez trzymanki, której zwieńczeniem będzie groteskowo-ironiczna końcówka. Relationships come and go, but plastination is forever!
2008 – Quid Pro Quo (reż. Carlos Brooks) – Justine de Sade

The disorder is order.
Dysforia integralności ciała (BID) lub zaburzenie tożsamości integralności ciała (BIID) polega na uporczywym pragnieniu nabycia niepełnosprawności fizycznej. Jedną z odmian tego zaburzenia jest apotemnofilia polegająca na obsesyjnej niechęci do własnej kończyny i pragnieniu amputacji. Zagadnieniem tym zaczyna interesować się Issac (Nick Stahl), bohater Quid Pro Quo, który wpada na trop grupy osób marzących o amputacji. Isaac jest reporterem radiowym, który sam zmaga się z trudnościami związanymi z niepełnosprawnością spowodowaną wypadkiem samochodowym, w którym zginęli jego rodzice. Próbując zdobyć materiały do reportażu oraz zrozumieć motywację osób dotkniętych BID, zaczyna spotykać się z Fioną (Vera Farmiga), ekscentryczną konserwatorką sztuki, która marzy o byciu niepełnosprawną.
Pod pewnymi względami Quid Pro Quo może kojarzyć się z Crash Cronenberga. Ludzie okaleczający się na własne życzenie, podszyte perwersją relacje, a także sam plakat do filmu przypominają ballardowski świat techno-masochizmu. Obraz Brooksa, zamiast na eksploatacyjną formę wyrazu, stawia jednak na psychologiczny aspekt relacji bohaterów z własnym ciałem i ze sobą nawzajem. Reżyser uwidacznia kontrast pomiędzy trudami codzienności jeżdżącego na wózku Isaaca, a “zwyczajnym” życiem Fiony i innych osób dotkniętych zaburzeniem. Szczególnie mocno wyraża się on w scenie, gdy Isaac podczas spotkania osób marzących o niepełnosprawności (nazwanych przez Fionę wannabes) wyjawia im, że jest dziennikarzem, a oni, oburzeni, nagle wstają ze swoich wózków, by w pośpiechu opuścić budynek. Tak proste czynności znajdują się poza zasięgiem mężczyzny, który ma problem nawet ze złapaniem taksówki czy umówieniem się na randkę. Naturalnie więc w jego głowie pojawia się pytanie – czego oni mi zazdroszczą? Dlaczego chcą pozbawić się przywileju chodzenia? Z drugiej strony reżyser podchodzi z empatią również do osób dotkniętych BID, przedstawiając ich codzienną walkę z własnymi pragnieniami, wstyd, konieczność ukrywania się przed społeczeństwem.
Istotnym zagadnieniem jest też autentyczność uczucia Fiony względem Isaaca. Kobieta zafascynowana jego niepełnosprawnością będzie traktować ją niczym fetysz. W filmie pojawi się niejedna scena erotyczna, a w głowie zostanie obraz Fiony ubranej w ortopedyczne szyny i kusą halkę – kolejna ewidentna inspiracja Cronenbergiem. Aktorstwo Very Farmingi, kojarzącej mi się głównie ze szrotami pokroju “Obecności”, zaskakuje. Fiona łączy w sobie kobiecą zmysłowość, dziecięcą ciekawość świata, ogromny urok osobisty i pociągające szaleństwo. Dobrze wypada też Stahl, jego postać budzi współczucie, ale i sympatię – mężczyzna podchodzi do życia z dużą dozą autoironii. Film Brooksa to ciekawie opowiedziana historia dotycząca fascynującego zagadnienia, nie liczcie jednak na proste rozwiązania. Pomimo usilnych prób zrozumienia Fiony, Isaac nie znajdzie odpowiedzi na swoje pytania. Takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Racjonalny umysł nie jest w stanie pojąć tego typu zaburzeń, wyjaśnić ich swoją logiką. I właśnie o tym tak naprawdę mówi Quid Pro Quo.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.