„Opowiadam moje sny” – Dario Argento w rozmowie z Johnem Martinem.

NIE JESTEM TYPEM ODLUDKA

Przełomem w Twojej karierze stało się napisanie z Bernardo Bertoluccim scenariusza do „Dawno temu na Dzikim Zachodzie” Sergio Leone. Jak wyglądała wasza współpraca?

Cóż, Leone zebrał nas w kupę, choć znaliśmy się już wcześniej. Spędziłem wiele miesięcy w pracy nad tym westernem, jednak nie sądziłem, że uda mi się współpracować przy tak ważnym obrazie. Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było obejrzenie „Johnny’ego Guitar” i „Poszukiwaczy” z Johnem Waynem po kilka razy. Po czym zasiedliśmy do pisania, nabyłem kolta…

Prawdziwego?

Tak, chciałem poczuć jego ciężar. Wziąłem broń i w samotności, w domu, zacząłem go przerzucać z ręki do ręki. Kupiłem też kowbojski kapelusz, który przymierzałem przed lustrem. Chciałem po prostu poczuć ducha westernu, co w końcu zadziałało; prolog obrazu, scena z muchą to był mój pomysł – powstał podczas prób z rewolwerem i kapeluszem.

Czy mógłbyś opowiedzieć o wpływie Mario Bavy na Twoją karierę?

Znaliśmy się od czasów, gdy byłem małym dzieckiem, znam też dobrze jego syna, Lamberto – był moim asystentem przy trzech obrazach. Mario był geniuszem od technicznej strony – wymyślił całe mnóstwo przeróżnych tricków – różne sposoby użycia obiektywów, ruchy kamery itd. Jego ojciec był operatorem z czasów kina niemego, zaś Mario jego wiernym uczniem. Te wszystkie tricki to właściwie rodzinna tradycja – efekty z wodą, ogniem itd. Wspaniale było współpracować z nim przy Inferno. Zdarzało się, że mówił mi coś w tym stylu: „Chcesz nakręcić obraz w którym pokażemy 50 tysięcy ludzi w walce? Zrobię to dla Ciebie, daj mi na to tydzień”. Był mistrzem lustrzanych efektów, techniki często używanej w filmach, lecz rzadko kiedy dobrze wykonanej. Za pomocą szyb był w stanie wyczarować każdą pożądaną rzecz. Szkło jest przezroczyste, lecz jeżeli światło odbije się od niego pod pewnym kątem sprawia, że staje się jak tafla, w której możesz uzyskać odbicie. Czasami malował coś na tych szybach – miasta, na tle których następnie umieszczał aktorów w zbliżeniach, powodując wspaniałe efekty. Cudowny człowiek!

Skoro jesteśmy w temacie tricków, czy trudno było Ci nakręcić scenę dekapitacji przez samochód, która zamyka „Four Flies on Grey Velvet”?

Trochę czasu mi to zajęło, pożyczyłem specjalną kamerę z Uniwersytetu Drezdeńskiego, nazywała się Pentaset, osiągała prędkość około 25 tysięcy klatek na sekundę! To unikalna rzecz, całkowicie inna od reszty kamer, błona jest w niej zanurzona w olejowej kąpieli, dzięki czemu nie wypala się przy takiej prędkości. Migawka też nie należy do zwyczajnych, jest zbudowana ze szklanych pryzmatów, które mogą odtworzyć ten sam obraz do 25 razy. Obracają się one z niesamowitą prędkością, tak jak i sama taśma filmowa. To bardzo skomplikowane narzędzie, ale jedyne dzięki któremu mogłem osiągnąć zamierzony efekt.

Czy podczas pisania scenariusza myślisz o użyciu tych technicznych innowacji?

Tak – w scenariuszu umieszczam notki techniczne, adnotacje muzyczne – zwykle wychodzi on jako kompletne dzieło, tym bardziej, że piszę dla siebie samego, nie dla kogoś. Spisuję po prostu wszystko co przychodzi mi do głowy – kolory, kostiumy, wszystko.

Czy są w Twoich obrazach sceny, które chciałbyś nakręcić inaczej, lecz nie mogłeś tego zrobić, np. przez brak odpowiednich urządzeń?

Wiele razy musiałem odrzucać ciekawe pomysły, gdyż nie miałem odpowiednich instrumentów, by je urzeczywistnić. W moim następnym obrazie chcę użyć ujęcia, w którym kamera patrzy z punktu widzenia zwierzęcia, dokładniej mówiąc jaszczurki. Sprawia to jednak całą masę problemów technicznych.

W „Operze” pokazałeś kilka oryginalnych efektów kamerowych, które osiągnąłeś dzięki współpracy po raz pierwszy z zagranicznym kierownikiem zdjęć, Ronnie Taylorem.

Tak, spotkaliśmy się podczas kręcenia reklamy dla Fiata w Australii. Był wtedy kierownikiem zdjęć, cała rzecz miała miejsce na australijskiej pustyni. Pracowaliśmy nad tym dosyć długo, jakieś dwa, trzy tygodnie. Dobrze się przez ten czas poznaliśmy i odkryłem, że Ronnie to świetny facet. Zaraz po skończeniu reklamówki rozpocząłem zdjęcia do Opery, prosząc Ronniego o pomoc. Rozpoczęła się wspaniała przyjaźń.

Pod koniec „Opery” powtarzasz motywy z „Phenomeny”…

Nie do końca, „Opera” kończy się tam, gdzie zaczyna „Phenomena”, mimo iż nakręciłem je w odwrotnej kolejności. „Opera” kończy się w ten sposób, że reżyser opuszcza teatr, by nakręcić film o owadach w Szwajcarii – czyli „Phenomenę”. Kolejność w jakiej je wykonałem nie ma znaczenia, na video możesz odtwarzać je jak chcesz.

Twój ostatni dobrze oceniany obraz, czyli „Phenomena”, jest bardziej osobisty?

Tak, historia zawarta w tym obrazie to duchowa odyseja bohaterki, ale i moja. Przechodziłem w moim życiu podobny okres, mało kto wie o tym.

Może z tego powodu, że Twoje obrazy często ocenia się z technicznego punktu widzenia, zapominając o kwestiach fabularnych?

Gdy krytycy są skonfrontowani z różnymi, zmieniającymi ich podejście, sposobami myślenia o kinie, często są skołowani, nie rozumiejąc do końca z czym mają do czynienia. Widzą tylko powierzchnię, którą nazwiemy techniką, stylem, lecz nie schodzą pod nią, by zobaczyć co tam się mieści. A jest tam najczęściej cała treść – polityka, symbolika; miałem taki pomysł przy „Phenomenie”, że rzeczywistość jest inna niż widzą to ludzie – Niemcy wygrały II Wojnę Światową, ukonstytuował się nowy, grzeszny porządek, w którym ludzie stają się dziećmi, uczonymi przez nauczycieli wyrwanych prosto z obozu SS.

Czy nie boisz się, że Twoja fascynacja mrokiem kiedyś Cię pochłonie, jak bohatera Twojego „Two Evil Eyes”, Edgara Allana Poe?

Tak, czasem o tym myślę, nie tylko o Poe, ale i o Cornellu Woolrichu, który miał dosyć smutne życie, czy innych, jak Lovecraft, który nawet nie wiadomo gdzie jest pochowany… Oni jednak żyli w innych czasach, dziś myślę, że nie zdarzyłaby się podobna sytuacja, choć Poe zapewne miałby równie mocne tendencje do samozagłady. Gdy skończyłem kręcić Operę, byłem rozbity, moja dusza cierpiała. Wyjechałem na dwa miesiące do Indii. Najpierw Nepal i Katmandu, potem Indie.

Sam?

Tak, to było dla mnie ważne, byłem bliski popadnięcia w szaleństwo. To nie były wakacje, raczej rodzaj pielgrzymki, samonaprawy. Po tych dwóch miesiącach mogłem wrócić na łono społeczeństwa. Nie jestem typem odludka, uwielbiam spotykać się z fanami, dużo podróżuję, właściwie to jestem globtroterem. Gdziekolwiek ukazują się moje filmy, udaję się tam. Kocham ludzi, bardzo mnie interesują.

CENZURĘ NALEŻY ZASTOPOWAĆ

Jesteś postacią kultową wśród wielu młodych osób. Czy w jakiś sposób próbujesz ich sobie obłaskawiać?

Nie, to się po prostu dzieje. Opowiadam im moje sny. Jestem oddany mojej publiczności, czuję potrzebę dialogu z nimi, i z tego powodu mogę iść na kompromis z nimi; kino to sztuka kompromisu, zwłaszcza w dzisiejszym świecie.

Czy tu jest dla Ciebie trudne – iść z kimś na kompromis?

Nie jestem pewien. Nie zgadzam się z wieloma opiniami, czuję, że często muszę walczyć z systemem – dlatego też powtarzam, ze powinniśmy obalić cenzurę i wyzwolić spod niej reżyserów.

Najczęściej jesteś krytykowany za przemoc wobec kobiet, uznawany za mizogina, choć z drugiej strony w Twoich obrazach jest dużo mocnych kobiecych charakterów.

To prawda, że w moich filmach ginie mnóstwo kobiet… lecz mężczyźni także! Trzeba jednak pamiętać w tym wypadku o jednym – to nie jest rzeczywistość a fantazja. Kobiety te jednak to nie są słabe charaktery, weźmy na przykład „Phenomenę” i jej dwie bohaterki – dziewczyna z nadnaturalnymi mocami i gwałtowna nauczycielka…

Podobnie jak w „Suspirii”…

Oczywiście, choć w tym wypadku to bardziej błąd percepcyjny…

Czy uważasz, że coraz bardziej uciążliwa cenzura wpływa na jakość obecnie produkowanych horrorów?

Tak, coś w tym jest, szczególnie w Ameryce, gdzie zanika ten gatunek. Jeszcze trzy lata temu było ich mnóstwo, a teraz? Nie ma żadnego. Oczywiście cenzura też ma swój w tym udział, dlatego cały czas powtarzam, że należy ją zastopować. To absurdalne!

A czy włoska scena horroru nie jest w jeszcze gorszym stanie?

We Włoszech ona nie istnieje. Jestem tylko ja, Lamberto Bava, Michele Soavi i Sergio Stivaletti, plus kilku scenarzystów. Niewielu nas zostało.

PEŁEN FILMOWEJ SPERMY

Czy dobrze czujesz się w roli producenta? Czy nie jest Ci łatwo wejść, powiedzmy na plan Soaviego i obserwować innego reżysera kręcącego swój film?

Nie, bez problemu sobie z tym radzę, znamy się bardzo dobrze. Czujemy się w swoim towarzystwie komfortowo. U Soaviego czuję się fenomenalnie, on robi swój film, nie mój… Ja tylko produkuję, mając do niego respekt.

Mówi się, że tego respektu nie masz za wiele wobec aktorów…

Może to poprzez moje nastawienie… niektórzy reżyserzy komedii, czy innych gatunków, wchodzą w głębokie zażyłości z aktorami, praktycznie zaczynając żyć z nimi w symbiozie podczas kręcenia filmu. Moje obrazy są jednak bardzo matematyczne, gdzie aktorzy mają odegrać to co do nich należy. Nie wchodzę z nimi w bliskie zażyłości, tłumaczę im co mają robić, jak wygląda sytuacja, reszta zależy już od ich własnej pomysłowości. Może przez to myślą, że nimi gardzę, ale tak nie jest. Hitchcock tak robił, ja nie.

Czy miałeś jakieś problemy z Harveyem Keitelem i jego podejściem do aktorstwa podczas pracy nad „Two Evil Eyes”?

Żadnych! Wszyscy obok mówili mi że będą problemy, ale tak nie było. Jedyny aktor, z którym miałem mnóstwo problemów to Tony Musante w moim debiucie „The Bird with a Crystal Plumage” – walczyliśmy ze sobą przez cały czas. Wstawanie rano i wychodzenie na plan stało się dla mnie koszmarem, gdyż wiedziałem, że będę z nim musiał walczyć dzień po dniu. Po skończeniu zdjęć spotkaliśmy się raz jeszcze, doszło do rękoczynów; jako, że był lepiej zbudowany, dostałem od niego niezłego łupnia. Na szczęście nigdy więcej nie musiałem pracować w ten sposób.

art by: lupusartzzz.blogspot.com

Jest coraz mniej dobrych specjalistów od efektów specjalnych we Włoszech…

Cóż, Stivaletti jest bardzo dobry, mamy też wielkiego Rambaldiego…

Ale brakuje kogoś w rodzaju Toma Saviniego, z którym współpracowałeś przy „Two Evil Eyes”…

Cóż, Savini to artysta i to znakomity. Rzeźbiarz budujący unikalne modele. Radzi sobie także zupełnie dobrze z animatroniką, jak w wypadku głowy kota, jaką zrobił dla mnie w „Two Evil Eyes” – wszystko wspaniale się poruszało – oczy, uszy, nos…Ale Tom to po prostu geniusz, który mógł narodzić się gdziekolwiek…

Czy będziecie kontynuować współpracę?

Tak, gdyż kręcę znów w Ameryce, obraz zatytułowany „Aura’s Enigma” (późniejsza „Trauma” – przyp. haku), na pomysł którego wpadłem podczas edycji „Black Cat”, co nie było trudnym procesem dla mnie, więc miałem dużo czasu na pisaniu nowej historii, którą niedługo zaczynam kręcić.

Czy nadal jesteś, jak powiedziałby to Leone „pełen filmowej spermy”? Nadal kochasz kino?

Tak, czuję się jakby moja kariera dopiero się rozpoczęła. Nadal mam w sobie „filmowe nasienie” (śmiech). Dla mnie to zupełnie naturalne, musisz wydalać, żeby żyć. Muszę nadal kręcić filmy, gdyż gdybym tego zaprzestał, umarłbym. To konieczność.

Opracowanie i tłumaczenie wywiadu: Dr Butcher M.D.

Wywiad został przeprowadzony przez Johna Martina i opublikowany w Giallo Pages #1

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *