Unman, Wittering and Zigo (1971)

John Ebony (David Hemmings) przeprowadza się wraz z żoną do małego nadmorskiego miasteczka, gdzie obejmuje posadę nauczyciela angielskiego. Nowi uczniowie na pozór sprawiają wrażenie nienagannie wychowanych, jednak tak naprawdę bezustannie pogrywają z niedoświadczonym belfrem. Kolejne próby dojścia z nimi do ładu wywołują w nauczycielu coraz większą frustrację. Nie bez znaczenia jest fakt, że chłopcy z klasy 5b otwarcie przyznają się do zamordowania poprzednika Johna…

Kameralny thriller psychologiczny oparty na sztuce radiowej Gilesa Coopera z 1958 roku. Akcja rozwija się tu powoli, ale od momentu gdy podpalony zostaje lont, tj. od ujawnienia przez uczniów rewelacji o zabójstwie, tli się on konsekwentnie do samego ponurego końca. Najważniejsze przez cały czas są interakcje pomiędzy postaciami, aktorstwem to wszystko stoi i zarówno Hemmings, jak i jego młodociani adwersarze są w swoich rolach bezbłędni. Miejscami przywodzi to na myśl psychodramy Loseya spod znaku Służącego (1963), kiedy indziej anarcho-wywrotowość Andersona z etapu Jeżeli… (1968). Rozwydrzeni pupile wpierw natykają na czynny opór ze strony nauczyciela-idealisty, z czasem zyskują jego uwagę, wywołują w nim przestrach, a wreszcie – dobijają targu. Łatwo zatem pogubić się kto jest tak naprawdę górą, kto „panem”, a kto „podwładnym”. Można łatwo odczytywać całość jako krytykę systemu szkolnictwa czy wręcz całego społeczeństwa, głuchego na realne problemy, opartego na wygłaszaniu wytartych formułek, odczytywaniu beznamiętnym tonem strof klasyków, podczas gdy pod spodem czai się rak.

Alegoria zatem? W pewnym sensie – owszem. Z tym, że alegoria u Johna Mackenziego nie przeszkadza w śledzeniu rozwoju wydarzeń, nie przytłacza akcji wtrącanymi nachalnie tezami. To przede wszystkim kapitalny dreszczowiec, w którym aż gęsto od napięcia. Zapędzony w kozi róg Hemmings wygląda miejscami, jakby miał eksplodować i pourywać swoim podopiecznym łby. Oni zaś nie pozostają mu dłużni: w kapitalnej sekwencji próby gwałtu reżyser sprowadza widza na krawędź fotela. I jakże pięknie bawi się przy tym niuansami, niepewnością widza co do tego, na którą stronę ostatecznie przechyli się szala.

Mackenzie perfekcyjnie wygrywa patowość ekranowych sytuacji i jednocześnie trzyma w zanadrzu kilka solidnych zwrotów akcji. Zwodzi, straszy wybuchem przemocy, „przypierdala i odpuszcza”, zgodnie ze znaną techniką Wilhelmiego. Finał jest zaś gorzki i – jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało – stosownie nieefektowny. Dopiero w nim Mackenzie zdaje się dokładnie wskazywać palcem winnych, ale to już i tak nie ma znaczenia. Ten deszczowy dzień, identyczny jak wszystkie poprzednie deszczowe dni na wybrzeżu, jest nie do uratowania. Jest po prostu zjebany.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *