Z archiwum HK Cat III: School on Fire (1988)
Ringo Lam był jednym z czołowych hongkońskich twórców kina spod znaku heroic bloodshed i podobnie jak John Woo został z czasem ściągnięty do Hollywood, gdzie zrealizował średnio udany akcyjniak z Jean-Claude’m Van Damme’m Maksimum ryzyka (1996). Zanim trafił do Fabryki Snów, w ojczyźnie nakręcił kilka filmów z nieformalnego cyklu „w ogniu”: brutalnych, ocierających się wręcz o dokumentalną konwencję w swej stylistycznej ascezie kryminałów osadzonych w Hongkongu, z których pierwszy, City on Fire (1987) odniósł ogromny sukces i wskazywany był jako jedno z głównych źródeł inspiracji Quentina Tarantino przy kręceniu Wściekłych psów (1992). W trzecim filmie z serii, School on Fire, Ringo na tyle dolał oliwy do rzeczonego ognia, że na użytek kin potrzebne były cenzorskie cięcia, a obraz i tak załapał się na świeżo proklamowaną kategorię wiekową III.
Chu Yuen Fong (Fennie Yuen) jest pilną, nieco nieśmiałą uczennicą. Pewnego dnia dziewczyna jest świadkiem bijatyki z udziałem członków triady, w wyniku której ginie młody chłopak. Pomimo pewnych oporów Chu Yuen zgadza się zeznawać na policji, czym ściąga na siebie uwagę lokalnego bossa Smarta (Roy Cheung), który decyduje że nastolatka ma u niego od tej pory dług do spłacenia. W wyniku wstawiennictwa drobnego handlarza narkotykami Scara (Terrence Fok Shui-Wah), który zakochuje się w Chu Yuen, dług zostaje rozłożony na raty. Od tej pory uczennica jest jednak ściśle uwikłana w działalność triady i narastającą spiralę przemocy…
School on Fire rozwija się nieśpiesznie, po początkowej erupcji krwawych rozwiązań siłowych dostajemy młodzieżowy dramat z wątkiem kryminalnym w tle. Lam nie szczędzi czasu na przedstawienie poszczególnych, istotnych dla rozwoju wydarzeń postaci i zależności pomiędzy nimi. Dzięki temu, gdy przyjdzie już do finałowej rozprawy, to chwyta ona za jaja i gardło jak należy. Siła omawianej pozycji tkwi bowiem właśnie w pieczołowicie rozpisanych bohaterach, na których z biegiem czasu zaczyna nam zależeć, bo są „żywi”, tzn. zachodzą w nich przemiany, dojrzewają emocjonalnie. Na tej bazie zaś dopiero opiera Lam ekranowe napięcie i cały proces eskalacji gwałtu i bezprawia.
Historia jest tu na pozór prosta, ale wciąga jak należy, bo scenariusz pisano z ewidentnym szacunkiem dla inteligencji widza, co przejawia się choćby w zręcznym, bo pozbawionym hollywoodzkiego efekciarstwa rozbieraniu gatunkowych schematów na części i układaniu z nich narracji. Na przestrzeni stuminutowego seansu niewinna uczennica przeistacza się w prostytutkę, uliczny diler to tak naprawdę wrażliwiec o złotym sercu i nawet główny zły, choć bezwzględny i niewzbudzający sympatii, nie jest jednowymiarową postacią, której racje sprowadzałyby się do zwykłego „robię to, bo jestem zły”. Pięknie to wszystko płynie, wątki się zazębiają, agresja i złość narastają, aż w końcu wszystko pierdolnie z hukiem.
Końcówka to już szalona, zachwycająca precyzją wykonania i kaskaderską ekwilibrystyką jatka, podczas której puszczają wszelkie hamulce, zadawane są liczne rany kłute, a śmierć zbiera konkretne żniwo. Lam się nie opierdala w pogo i kiedy już pada hasło „akcja” to jest to akcja w stanie skondensowanym, czysty destylat, od którego można przecierać oczy — z podziwu i niedowierzania. Oglądając tę surową w formie, ale zrealizowaną z zegarmistrzowską dokładnością rozpierduchę można dojść do oczywistego wniosku, że ktoś taki, jak Ringo Lam mógł się w Fabryce Snów jedynie zmarnować.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.