Z archiwum HK Cat III: Riki-Oh. The Story of Ricky (1991)

Rok 2001. Nieodległa przyszłość. Systemy penitencjarne na całym świecie zostały sprywatyzowane, więzienia znajdują się pod nadzorem wielkich korporacji. Wbrew pozorom wcale nie poprawiło to bytu więźniów: mamry są przeżarte korupcją, wyzysk i zezwierzęcenie szerzą się na każdym kroku. Do jednego z takich zakładów trafia Ricky Ho (Fan Siu-wong) za morderstwo dilera narkotyków. Chłopak ma nadludzką siłę i posługuje się unikalnymi technikami walki, co szybko zwraca na niego uwagę zarówno zarządu więzienia, jak i współwięźniów. Krnąbrny Ricky popadnie w konflikt z szemraną dyrekcją oraz jej poplecznikami i będzie musiał wywalczyć sobie drogę na wolność przez hektolitry krwi i zwały flaków.

The Story of Ricky to ekranizacja mangi Riki-Oh, publikowanej w latach 1987-1990 na łamach magazynu Business Jump i następnie zaadaptowanej na dwuodcinkowe anime OVA (original video animation, popularne określenie na anime skierowane bezpośrednio na rynek wideo, nie zaś do kin czy telewizji). W Hongkongu prawa do mangi nabyła z kolei wytwórnia Golden Harvest z myślą o filmie fabularnym. Studio na odtwórcę głównej postaci wytypowało 18-letniego Fan Siu-wonga, wówczas wschodzącą gwiazdę kina sztuk walki. Ten zgodził się na propozycję udziału w projekcie bez wahania, by dopiero po czasie odkryć, że materiał źródłowy pełen jest brutalnej przemocy. A Golden Harvest zamierzało w tej kwestii trzymać się oryginału nad wyraz wiernie, o co zadbać miał zatrudniony na stanowisku reżysera Lam Nai-Choi, twórca ceniony za umiejętne żonglowanie gatunkami, czego dowody dał choćby przy okazji łączącego horror z kinem akcji i komedią The Seventh Curse (1986) czy krwawego rape 'n’ revenge Her Vengeance (1988).

Lam Nai-Choi, który w widowiskowym finale wspomnianego Her Vengeance zaserwował m.in. ultrabrutalną scenę morderstwa kaleki, tym razem wysmażył gorefest, który zapisał się złotymi zgłoskami w annałach kina eksploatacji. Pojedynki Ricky’ego i jego przeciwników obfitują w takie atrakcje jak wypadająca z oczodołu gałka oczna, ramię pod wpływem silnego uderzenia dosłownie roztrzaskane na mięsną breję, urwanie szczęki gołą ręką czy obdarcie żywcem ze skóry. W jednej ze scen adwersarz głównego bohatera rozcina sobie brzuch nożem, po czym zaczyna dusić Ricky’ego za pomocą własnego jelita. Na finał zaś pozostawiono wielkie mielenie szwarccharakteru przy użyciu maszynki do mięsa. Gdyby pokusić się o stworzenie listy najbardziej krwawych, najbardziej przegiętych scen śmierci w historii kina to The Story of Ricky bez dwóch zdań w pojedynkę okupywałoby większość miejsc w zestawieniu.

Przesadna ekranowa przemoc zamknęła jednak początkowo filmowi drogę do szerszej widowni: w Hongkongu obraz dostał kategorię wiekową III i wielkiej furory nie zrobił. Twórcy odbili sobie straty dopiero na półkach wypożyczalni VHS, gdzie dzieło Lam Nai-Choia okazało się z kolei hitem. I to nie tylko na rynku rodzimym — pomimo ograniczonej dystrybucji za granicą, opowieść o niezniszczalnym Rickym na przestrzeni lat zyskała sobie status pozycji kultowej, w której zakochują się kolejne pokolenia widzów, zauroczonych komiksowo przerysowaną akcją i rozbryzgami sztucznej krwi, które raz po raz zalewają ekran.

Sukces Ricky’ego tkwi bowiem właśnie w połączeniu utrzymanego w slapstickowym duchu ekstremalnego gore z naiwnością i prostotą przypowieści „ku pokrzepieniu serc”, które doprawione zostały solidnymi dawkami czarnego humoru. Zastępca naczelnika więzienia (w tę rolę wcielił się ojciec Siu-wonga, Fan Mei-sheng) to groteskowy, jednooki i jednoręki grubas, który w swym gabinecie na półkach trzyma kolekcję pornoli zamiast książek i zajada się miętówkami, które wytrząsa ze swego sztucznego oka. Za kratami niepodzielnie rządzi „Gang Czterech”, na który składają się czterej wojownicy o różnych mocach/właściwościach. Naczelnik z kolei to hodujący po kryjomu opium nikczemnik, który musi regularnie przyjmować pigułki powstrzymujące go przed przemianą w wielkiego, napakowanego, hulkopodobnego skurwiela. Świat Ricky’ego to utkana z gatunkowych klisz i schematów kraina niczym nieskrępowanej fantazji, w której bez trudu odnajdzie się każdy duży chłopiec.

Nie dziwi zatem, że w odróżnieniu od wielu innych obfitujących w krwiste jak befsztyk gore pozycji, Ricky łączy, zamiast dzielić. Na Rotten Tomatoes tytuł ma aż 90% pozytywnych recenzji. Przez krytyków obraz Nai-choia porównywany jest czasem do Martwego zła (1981) i Martwicy mózgu (1992), ale śmiem twierdzić, że Riki-Oh przewyższa oba klasyki swym uniwersalnym przesłaniem i brakiem jakichkolwiek oznak zblazowania czy kalkulacji. To półtorej godziny czystej, nieskażonej domieszkami zabawy, do której gęba sama się cieszy. Masz zły humor? Włącz sobie Story of Ricky i patrz, jak ciała eksplodują, członki są miażdżone, kości łamane, trzewia wybebeszane, a głowy odłupywane. Działa za każdym razem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *