Z archiwum HK Cat III: Laboratory of the Devil (1992)

Men Behind the Sun z pewnością trudno byłoby zaliczyć do najprzyjemniejszych doświadczeń filmowych sezonu. Faktem jednak jest, że obraz Mou Tun-feia odbił się szerokim echem na hongkońskim (i nie tylko) rynku. W realiach galopującej w latach 90. na tamtejszym gruncie manii szokowania odbiorców wszelkimi możliwymi środkami nie trzeba było długo czekać, aż znajdzie się ktoś, kto spróbuje odciąć kupony od sukcesu festiwalu wojennej makabry. Tym kimś był Godfrey Ho.

Godfrey Ho to prawdziwy mistrz hongkońskiego kina klas od B do Z, twórca około stu tytułów i miłośnik wplatania do co drugiej fabuły motywu ninja. Ho miał w zwyczaju kręcić kilka filmów w cenie jednego, często po prostu przerabiając gotowe produkcje poprzez dodanie nakręconego naprędce nowego materiału. Kradł na potęgę motywy muzyczne z zachodnich produkcji i używał bez zezwolenia utwory popularnych wykonawców. Laboratory of the Devil to jego nieoficjalny sequel Men Behind the Sun, w którym znalazło się wszystko, co najbardziej bulwersowało w obrazie z 1988 roku, ale podane w formie znaczenie bardziej rozrywkowej i przystępnej dla masowego odbiorcy.

Laboratory… to zatem w zasadzie ta sama historia co w oryginale, z powracającym nawet w roli generała Shirō Ishiiego Gang Wangiem, tyle że „uromantyzowana”: jest wątek miłosny, jest jednoznacznie pozytywny bohater, są elementy kina akcji, a nawet… sztuk walki! Dzieje jednostki 731 poznajemy w formie retrospekcji, jako powojenne wspomnienia jej członków. Wyłania się z nich chwytająca za serce opowieść: młody, szlachetny japoński wojak na własne oczy przekonuje się o zbrodniczym charakterze działań oddziału, przy okazji walcząc o uczucie swej ukochanej. Pluskająca się w hollywoodzkim patosie historyjka upstrzona została turpistycznymi atrakcjami w rodzaju sekcji zwłok małej dziewczynki, widokami płodów w formalinie, zamrażaniem kończyn i ćwiartowaniem zwłok.

Potworność bestialskich czynów cesarskiej armii nie ma już jednak tej mocy, co u Mou Tun-feia ze względu na jednoznacznie eksploatacyjny kurs, jaki obrał Ho. Groteskowy wymiar przedsięwzięcia podkreślany jest dodatkowo przez toporny anglojęzyczny dubbing oraz skądinąd przyjemny, choć siermiężny syntezatorowy soundtrack, który brzmi jakby nagrał go Varg Vikernes podczas pobytu w więzieniu. Aktorstwo jest nierzadko przerysowane, akcenty humorystyczne pasują do reszty narracji jak pięść do nosa, a pojawiająca się w trakcie rozwoju wydarzeń intryga szpiegowska jest tak prostacko pomyślana, że wywołuje jedynie uśmiech politowania. Godfrey Ho dostarcza produkt tani, recyklingowy i kompletnie wyzuty z jakiejkolwiek przyzwoitości i dobrego smaku.

Ekstremalna (choć pierwowzoru twórcom przebić się nie udało) zawartość obrazu nie przeszła rzecz jasna niezauważona przez cenzorów. W różnych częściach globu albo zakazywano rozpowszechniania Laboratory, albo też wycinano najbardziej drastyczne fragmenty. Dzieło Ho było do tego stopnia poszatkowane, że gdy kilka lat temu w Hongkongu wydano film po raz pierwszy na płycie Blu Ray, wśród kolekcjonerów rozgorzała dyskusja czy aby na pewno rzekomo nieocenzurowane wydanie zawiera cały pierwotny materiał. Ciekawostkę stanowi fakt, iż dostępna w latach 90. na kasetach VHS (wyd. NVC) na rynku polskim kopia zawierała wszystkie brutalne sceny w stanie nietkniętym, a więc widz znad Wisły miał wyjątkowe szczęście obcować z wizją Godfreya Ho w wersji full uncut na lata przed tym, gdy owego zaszczytu dostąpiła większość krajów Zachodu oraz sama ojczyzna reżysera.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *