Atomic Café: The Final Programme (1973)
Ludzkość u progu zagłady. Szerząca się na ulicach anarchia. Tajemniczy mikrofilm mający być ratunkiem dla gatunku ludzkiego. Próby stworzenia nadczłowieka. Kobieta-modliszka. Akcja rozgrywająca się pod kilkoma szerokościami geograficznymi. I opuszczone nazistowskie laboratoria.
Obraz Roberta Fuesta (m.in. thriller And Soon the Darkness [1970] oraz dylogia o
Odrażającym doktorze Phibesie [1971-72]) zdecydowanie nie szczędzi odbiorcy atrakcji. Zaczyna się od śmierci i pogrzebu wybitnego naukowca, zdobywcy nagrody Nobla, w którym wielu pokładało nadzieję na ocalenie ludzkości od niechybnej zguby. Jednym z uczestników ceremonii jest fizyk Jerry Cornelius (Jon Finch), syn zmarłego. Playboy i utracjusz ostatnie lata spędził poza rodzinnym domem, gdzie w międzyczasie rządy objął jego brat, narkoman i skończony podlec. Do Jerry’ego zwraca się grupa badaczy z prośbą o zdobycie pewnego mikrofilmu, którego właścicielem był jego ojciec. W tym celu mężczyzna będzie musiał stoczyć pojedynek ze swym złym bratem…
The Final Programme to ekranizacja powieści Michaela Moorcocka, pierwszej z cyklu o Jerrym Corneliusie. Fuest podszedł do materiału źródłowego z dużą dozą dystansu, nie trzymał się kurczowo książki, zastosował rozliczne skróty, co zresztą przyczyniło się do tego, że pisarz wyrzekł się filmu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser potraktował kultową w niektórych kręgach serię w sposób instrumentalny i bezceremonialny zarazem, szukając w niej głównie źródła inspiracji dla stworzenia szalonej, eskapistycznej wizji przyszłości, gdzieś na styku postapokaliptycznej tematyki i popartowej ekstrawagancji.
Nie dziwi zatem, że rzecz ogląda się niczym skrzyżowanie filmu o Jamesie Bondzie z Mechaniczną pomarańczą (1971). Podobnie jak w przypadku filmów o doktorze Phibesie Fuest stawia na przebogatą scenografię, jego obraz świata na skraju przepaści jest przebarwny, głęboko zanurzony w post-psychodelicznej estetyce początku lat 70., kiedy to hipisowski dandyzm nie odszedł jeszcze całkiem w zapomnienie, by ustąpić miejsca totalnej surowiźnie drugiej połowy dekady. Główny bohater to strojniś z bujną czupryną włosów, jest dowcipny i luzacki, niewiastom w jego obecności miękną nogi. Jest przy okazji odważny i ma do wykonania ważką misję. Tak wyglądać mógłby 007 na kwasie, wystrzelony w przyszłość.
Od strony czysto wizualnej The Final Programme to efektowna błyskotka, prawdziwa ciągutka dla oczu. Na rozpasaniu stylistycznym cierpi jednak niestety sama fabuła, która zwłaszcza z początku sprawia wrażenie niemożebnie chaotycznej, a przez to i niejasnej. Afera szpiegowska miesza się ze wschodnią filozofią i ezoteryką w barwach III Rzeszy, akcja gna na złamanie karku, miejscami przypomina to późną twórczość Kena Russella, z tym że rozgardiasz tutaj znacznie większy. Finał idzie już w rejony czysto narkotyczno-mesjanistyczne, przy czym nie sposób traktować go całkiem poważnie. Jak zresztą całej tej szelmowskiej przygody, która natłok wrażeń stawia ponad logikę czy spójność. Bardziej jest to zatem pozycja do podziwiania, niż do refleksji, barokowo wypasiona extravaganza, która nie trafi w każdy gust. Podejdzie za to z dużym prawdopodobieństwem widzom, którzy docenili rozbestwione Casino Royale (1967) lub Depalmowskiego Upiora w raju (1974).
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.