„Gniazdo” od Wydawnictwa Akabra, czyli animal attack niemal wzorcowy

Typowe lato na małej wyspie u wybrzeży Nowej Anglii. Mieszkańcy żyją swoim rytmem, z którego nie są ich w stanie wytrącić nawet przybyłe ze stałego lądu wulgarne i bezustannie naćpane punki. To społeczność od stuleci smagana przez sztormy, zżyta i trzymająca się tradycyjnych wartości. Hałaśliwa młodzież może więc stanowić co najwyżej drobną uciążliwość. Co innego karaluchy… Nie takie zwykłe karaluchy jednak, tylko zmutowane, żarłoczne potwory, które za sprawą eksperymentalnych chemikaliów wyewoluowały na miejscowym wysypisku śmieci. Wyposażone w ostre jak brzytwa zęby robale zamienią spokojną egzystencję rybackiej mieściny w oślizgły koszmar.

Opublikowana po raz pierwszy w 1980 roku (a na polskim rynku wydana dopiero teraz przez Wydawnictwo Akabra) powieść Gregory’ego A. Douglasa to typowy przedstawiciel nurtu animal attack, w którym bohater, często zbiorowy i zamknięty w ograniczonej przestrzeni (tu wyspa), musi stawić czoła gniewowi Natury, który przyjął formę drapieżnej bestii. Co ciekawe Douglas (pseudonim pisarski Eliego Cantora) akcję swej książki umiejscowił w bezpośrednim „sąsiedztwie” Amity Island ze Szczęk (1975).

Hiszpański plakat do filmu Terence’a H. Winklessa.

Wyspiarskie tło pomogło nadać historii kameralny charakter, a zarazem podbić klaustrofobiczną atmosferę. Nikt nie może się tu czuć bezpiecznie, przed krwiożerczymi karaluchami nie ma schronienia: nie wystarczy wyjść z wody lub wspiąć się wystarczająco wysoko — karaluch to nie rekin, ani niedźwiedź. Może latać, jest mały, zwinny i atakuje stadnie (kwestia wspomnianej ewolucji). Autor podkreśla grozę położenia bohaterów często i robi to sugestywnie, zwłaszcza wówczas, gdy zabiera się do opisywania ataków zmutowanych bestii w najdrobniejszych detalach. Karaluchy nie gryzą bowiem, nie podszczypują, one mają w zwyczaju zżerać ofiary w całości, ciąć na drobne kawałki i mielić razem z kośćmi. Włażą ofiarom w oczy, drążą tunele w mózgach, przerabiają na mielonkę. Na szczyty potworności Douglas wznosi się w odmalowanej z pietyzmem scenie masakry grupy dzieciaków na plaży.

Każdorazowo opis rzezi zawiera najbardziej makabryczne szczegóły, a zgonów jest tu od groma. Po prawdzie Gniazdo czyta się trochę jak książkowy ekwiwalent slashera, z tym że zamiast zamaskowanego mordercy mamy stado obleśnych owadów. Od momentu pojawienia się nienasyconej zgrai — który to moment nawiasem mówiąc następuje bardzo szybko — co rozdział raczeni jesteśmy kolejną gwałtowną, krwawą śmiercią. Z czasem ten schemat zaczyna śmieszyć, niemniej o nudzie w trakcie lektury nie ma mowy.

Najważniejsze bowiem, że Gniazdo wywiązuje się ze złożonej obietnicy: są karaluchy-mutanty i wpierdalają ludzkie mięso jak szalone. Nic wyszukanego, żadnych wielkich zaskoczeń, choć trzeba oddać Douglasowi, że pióro ma lekkie, a nawet tu i ówdzie wciska w fabułę zagadnienia naukowe/biologiczne, starając się udowodnić, że opisywane przezeń rewelacje przy odrobinie dobrej (czyt. złej) woli ze strony Matki Natury mogłyby się wydarzyć naprawdę. Miłośnikom konwencji spokojnie można polecić jako niemal wzorcowy przykład gatunku. Czytelnicy nieobeznani z zasadami działania rzeczywistości w tanich paperbackach nie powinni z kolei nawet zdejmować z półki, bo zwyczajnie się od lektury odbiją.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o nakręconej osiem lat po wydaniu książki ekranizacji, za którą stali Roger Corman oraz jego żona Julie (on jako producent wykonawczy, ona na krześle producenta). Film w reżyserii Terence’a H. Winklessa przez pierwszą połowę dość zachowawczo odhacza obowiązkowe elementy kina spod znaku „atakują zmutowane zwierzaki”, wątki z powieści traktuje dość luźno (przybyła ze stałego lądu pani naukowiec grana przez Terri Treas w filmie jest postacią zgoła makiaweliczną), choć trzyma się przedstawionego w niej szkieletu fabularnego. Potem zaś twórcy puszczają wodze fantazji, serwując na wskroś ejtisowy B-klasowy horror ze sporą dawką dobrze wykonanego gore. Pojawiają się nieobecne w książce hybrydy: koto-karaluch i człowiek-karaluch. Wraz z nimi wchodzą akcenty body horroru, przywodzące na myśl z jednej strony Muchę (1986) Davida Cronenberga, a z drugiej twórczość Briana Yuzny. Wszystko to w duchu nieskrępowanej zabawy, mocno podlane absurdem i estetyką taniego kina grozy z lat 50. Idealny dodatek do lektury.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *