Marauders (1986)
J.D. (Zero Montana) i Emilio (Colin Savage) to dwójka wyrzutków z australijskiego zadupia. Kiedy ich poznajemy, każdy z nich popełnia na własną rękę morderstwo: pierwszy z nich zabija swoją żonę, drugi – matkę. Chwilę potem obaj udają się na eskapadę na wieś. Po drodze Emilio zostaje potrącony przez samochód. Duet psychopatów poprzysięga zemstę sprawcy i podąża jego tropem do położonego na pustkowiu domu. Czego nie wiedzą, to to, że ich śladem zmierza grupa osób żądnych odwetu za ich własne zbrodnie…
Marauders to fabularny debiut Marka Savage’a, nakręcony przy minimalnym budżecie, ze wsparciem rodziny i znajomych. Wystarczy rzut oka, by dostrzec, że to amatorska robota, ale jednocześnie zrealizowana z wyraźną pasją. Obsadę aktorską stanowi zgraja dzieciaków, o których wystarczy powiedzieć tyle, że z aktorstwem nigdy nie mieli styczności i na tym zakończyć temat. Tyle, że pomimo że ich występy ledwo nadawałyby się do brazylijskiego pornosa, to jednocześnie grają oni z prawdziwym oddaniem i bez taryfy ulgowej. Dość powiedzieć, że scena kaskaderska, w której jadący samochód uderza w bohatera została… odegrana naprawdę! Cóż, można piać z zachwytu nad Tomem Cruise’m i jego wyczynami na planie kolejnych części Mission: Impossible, ale tam tego typu poświęcenia nie znajdziemy.
Savage kasą więc nie śmierdzi, ale braki budżetowe i niedostatki techniczne nadrabia inwencją. Jakość obrazu nie powala, ale z drugiej strony – weterani SOV-ów mogą być przyjemnie zaskoczeni jej wyrazistością (sic!). Każdy jednak kto ma choćby nikłe pojęcie o sztuce filmowej i procesie kręcenia filmów doceni pomysłowe ustawienia kamery i nonszalancki montaż – być może to dzieło grupki młokosów, ale to młokosy, które wiedzą jaki efekt pragną osiągnąć. Jak na warunki w jakich powstawały zdjęcia można więc powiedzieć, że to dynamicznie sfilmowana, zadziorna rzecz. Jasne, muzyka z taniego syntezatora szczypie po uszach, a większość postaci na ekranie wygląda jakby nie mogła nawet napić się legalnie piwa, ale jest w tym punkowa energia i zbawienna postawa „fuck off!”, które są szalenie ujmujące.
Poza tym Marauders to zdecydowanie wywrotowa, nihilistyczna rzecz. Na ekranie obserwujemy istny festiwal bezsensownej przemocy: gwałty, skręcane karki, rozbryzgiwane mózgi, a nawet zabójstwa dzieci. Wykonanie poszczególnych efektów pozostawia sporo do życzenia, ale też nie tyle w dosadne gore celuje Savage, co w ogólną atmosferę degrengolady i zepsucia. Jedyna pozytywna postać, naiwna nastolatka z dobrego domu, w pewnym momencie znajduje się między młotem, a kowadłem, skazana na umizgi pragnącego dobrać jej się do majtek „chłopaka” lub śmierć z ręki pary zwyroli. Praktycznie wszyscy są tu w jakimś stopniu spaczeni, głodni krwi, nabuzowani agresją. Finał zaś przeistacza się w jedną wielką bezpardonową wojnę pomiędzy dwiema (trzema?) stronami. Ewidentnie twórcy chcieli dokopać widzowi, co – nawet jeśli nie udaje się w 100 procentach, głównie ze względu na wspomniane mankamenty – jak najbardziej się chwali. Anarchistyczne, burzycielskie ozploitation, z którego większość współczesnych domorosłych twórców z kamerkami cyfrowymi mogła by uczyć się podstaw kina.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.