Ryjem po betonie, czyli najwspanialsze filmy brutalistyczne

Wierzcie lub nie, ale Savage Sinema ma już dwa lata. Rocznicę postanowiliśmy uczcić, pisząc o swoich ulubionych filmach, które dają po pysku. Takich, które są doznaniem kompletnym, pozbawiającym tchu, po których w ciszy siedzi się przez całe napisy końcowe, rozmyślając nad treścią właśnie obejrzanego dzieła. O filmowych ekwiwalentach katharsis…


Nocny portier (1974, reż. Liliana Cavani) Caligula

Wiedeńskie Żegnaj, laleczko. Kobieta po przejściach. Mężczyzna z przeszłością. Spotykają się po latach i niegdysiejszy płomień namiętności rozpala się na powrót niemal momentalnie. Znają się, jak to mawiał Franz Maurer: „dawno”. Poznali się w obozie. Ona była jeszcze nastolatką, wychudzoną, bladą ze strachu i niedożywienia. On miał jej „pilnować”. Elegancki pan w mundurze z trupią czaszką na czapce. Wziął ją pod swoje skrzydła, zaopiekował się. Nie bezinteresownie, rzecz jasna. Teraz już wojny nie ma, ale pożądanie i szaleństwo pozostały w duszach i ciałach.

„Nocny portier” nie jest wbrew pozorom opowieścią o syndromie sztokholmskim. Ani o PTSD. To opowieść o chorobie duszy. O uzależnieniu. Pragnieniu powrotu do stanu upodlenia, który dostarcza spełnienia i satysfakcji. Stanie, w którym ma się ochotę podłożyć ogień pod świat i patrzeć jak go pochłania, powoli podchodząc pod nasze stopy. Jak w utworze Varius Manx: „Zamykam oczy i czuję jak spontaniczny szał porywa mnie, znowu wszystko we mnie tańczy”. To historia spełnionej, sadomasochistycznej relacji kat-ofiara, z której obie strony czerpią na równi. Perwersyjna na tyle, że wielu stróżów moralności pragnęłoby jej zakazać, ale zarazem podana w tak bezsprzecznie artystycznej otoczce, że tylko ostatni cham próbowałby odebrać Lilianie Cavani kamerę. To także historia potworów, które chcą żyć. Chce żyć Max i chcą żyć jego koledzy ze służby, tworzący dziwaczną, samozwańczą komisję lustracyjną ds. zbrodni wojennych. Czasy pokoju dyktują nowe zasady postępowania. Max nie chce się dostosować. On i Lucia wciąż żyją obozową rzeczywistością, ona wciąż jest w nich obecna, czekała tylko na sygnał, by powrócić i zamknąć oboje w dobrowolnym więzieniu, na przekór światu, na pohybel jemu. No i jeszcze jest ta dwójka. Wyśmienity jak zawsze Dirk Bogarde, Służący idealny. I Charlotte Rampling uwodząca ekran i widzów przed nim swym koncentracyjnym tańcem Salome, perfekcyjna „lady of the morning”. Wspólnicy w zbrodni miłości, Bonnie i Clyde z Auschwitz, ćpuny z wiedeńskiej opery z otwartymi po raz ostatni stygmatami. Chwała im, niech spoczywają w piekle. Bang bang. I used to shoot you down.


The Candy Snatchers (1973, reż. Guerdon Trueblood) – Justine de Sade

Kultowe exploitation Trueblooda, luźno inspirowane historią Barbary Jane Mackle, opowiada o porwaniu nastoletniej uczennicy katolickiej szkółki (Susan Sennett) przez trójkę amatorów. Chcąc wyłudzić okup od ojca Candy, bandyci zakopują dziewczynkę w drewnianym pudle na pustyni i przystępują do szantażu. Nie przewidują jednak, że nic nie pójdzie zgodnie z planem, a kolejne wydarzenia doprowadzą ich do poważnych dylematów.

The Candy Snatchers to arcydzieło nihilizmu pełne zaskakujących twistów i gorzkich komentarzy społecznych. Niech nie zmyli Was pocieszny motyw muzyczny i letnia, 70’sowa atmosfera. Film rozpoczyna się hitchcockowskim trzęsieniem ziemi i trzyma nas w napięciu do samego końca. Świat okazuje się okrutnym miejscem – zarówno dla porywaczy, wyzyskiwanych i pomiatanych przez społeczeństwo młodych ludzi, którzy skręcili na ścieżkę zła z braku innych perspektyw oraz chęci zemsty, jak i – a raczej szczególnie – dzieci. Candy, uosobienie niewinności, cierpi największe katusze – zamykana w klaustrofobicznym pudle przypominającym trumnę, narażona na akty obrzydliwej przemocy. W filmie pojawia się też mały Sean (Christophe, syn reżysera) – kilkuletni chłopiec, który nie potrafi mówić, staje się świadkiem uwięzienia Candy, lecz nie jest w stanie przekazać tej informacji dorosłym. Rodzice Seana okazują się znerwicowanymi, zapatrzonymi w siebie egoistami, którzy wiecznie karcą chłopca i obwiniają za wszelkie niepowodzenia. Filmowi dorośli reprezentują grzechy chciwości i zaniedbania, pieniądze okazują się dla nich dużo ważniejsze niż rodzina.

Poza doskonałym scenariuszem, obraz może poszczycić się też ciekawie zarysowanymi postaciami i dobrą grą aktorską. Szczególne wrażenie robi trójka porywaczy – twarda i zimna, choć w głębi duszy pokrzywdzona Jessie, empatyczny, lecz zdolny do okrucieństw Eddy i socjopatyczny Alan. Świetnie wypada też mały Christophe, przeuroczy dzieciak, który budzi w widzu ogrom współczucia. Tym trudniej więc pogodzić się z wydarzeniami, które wytarzają nas w błocie i pustynnym piachu, a na koniec przywalą obuchem w łeb. Pozostanie nam zanucić filmową piosenkę:

Oh, what a shame
That the candy girl
Is made to play the game
But the need and greed for money
Makes a man act kind of funny


Zombie – pożeracze mięsa (1979, reż. Lucio Fulci) – Simply

Mój pierwszy raz z kinem gore był wydarzeniem wyjątkowym, także ze względu na towarzyszące okoliczności. Z perspektywy czasu można by rzec – duchologiczne. Połowa lat 80. to dwa programy w TV i skromny repertuar w kinach. Szczęśliwcy z dużych miast mogli odwiedzać DKFy – działające pod patronatem niektórych kin Dyskusyjne Kluby Filmowe, gdzie wyświetlano filmy spoza oficjalnego repertuaru; kopie wypożyczane były z konsulatów i ambasad. Ale na prowincji kinoman lekko wtedy nie miał. Zaś prawdziwymi pariasami i ostatnią, pozbawioną wszelkich ludzkich praw kastą byli fani horroru. Gatunku uznanego przez naszych krytyków za niegodny, prostacki i pozbawiony wszelkich wartości dydaktycznych (bo wtedy kino miało uczyć bawiąc). Jako że zdanie to podzielali również dyrektorzy programowi i zuchy z Centrali Rozpowszechniania Filmów, bardzo niewiele tytułów na polskie ekrany trafiało. A to raz na ruski rok jakiś Poltergeist (1982) w kinach, a to Gabinet grozy Doktora Zgrozy (1965) w TVP. I musiało wystarczać. Z literaturą było podobnie, choć pierwsze w Polsce wydanie antologii Lovecrafta w 1983 nieco rozjaśniło te mroki. Wypożyczalnie kaset VHS były jeszcze pieśnią przyszłości, a cinkciarz w skajówie i dekatyzowanych dżinsach made in Turcja, z saszetką przy pasie i kasetą video pod pachą (tak niby od niechcenia) ział prestiżem i rozpylał w krąg feromony prawdziwego elitaryzmu. Posiadanie magnetowidu było przywilejem nielicznych, ale na bazarach już kwitł handel kasetami. Filmy zgrywano z niemieckich stacji telewizyjnych typu PRO7 czy SAT 1, dogrywano polskiego lektora, a tytuł wpisywano długopisem na grzbiecie kasety. Te tytuły doprowadzały nieraz do całkowitego opadu szczeny, bo np. widząc napis ,,Spoko Gościu” w życiu nie dojdziesz, że chodzi o Easy Ridera (1969) – przypadek odnotowany na krakowskiej giełdzie sprzętu RTV ,,Pod Przewiązką”.

W tych oto ponurych i zabawnych czasach pewien obrotny jegomość zaczął uskuteczniać nielegalne, biletowane seanse z VHS. Dla bezpieczeństwa (tak mu się przynajmniej wydawało) organizował je w tzw. ,,klubie” , czyli na gminnej świetlicy w pewnej malowniczej, łemkowskiej wsi. Gdzie ramię ludowej sprawiedliwości rzadko się zapuszcza, a rozsądne warunki frycowego można z władzą lokalną przy flakonie czystej po ludzku ustalić. Odbywało się to raz w tygodniu, co niedziela. Były to seanse podwójne, najpierw film dla wszystkich, potem tylko dla dorosłych (pornol albo horror). Gdy fama o procederze dotarła w moje rejony towarzyskie, zmontowaliśmy z kumplami ustawkę i PKSem „ogórkiem” poturlaliśmy się na spotkanie z obiecującym moc wrażeń country grindhousem. Było słoneczne popołudnie. Amatorzy X muzy zjechali na jednośladach z wielu okolicznych wsi, wzdłuż przylegającej do budynku siatki sformował się rząd WS-ek, SHL-ek i Komarków. Średniej wielkości sala pękała w szwach, w środku panował nieludzki zaduch od dymu z Kluboszczaków i Popularesów. Połowa towarzystwa była już równo skrojona, cały czas tu i ówdzie polewano sobie spod pazuchy. Najpierw poleciał wybitnie kretyński film kung fu. Wiara przeżywała niesamowicie, okrzyki typu ,,nie idź tam!!!”, ,,ale mu zajebał!” czy ,,teraz to żem się naprawdę wkurwił” nie milkły ani na chwilę. W czasie krótkiej przerwy między seansami prowadzący zakomunikował, że teraz będzie film od 18 lat i nieletni mają opuścić lokal. Ci którzy nie posłuchali po dobroci zostali wywleczeni na zewnątrz i na odchodne każdy literalnie zarobił kopa w dupę, lądując na trawniku.

I zaczęło się. Ekran telewizora rozświetlił tajemniczy napis Zombi 2, a ponure tony Fabio Frizziego miały się okazać marszem żałobnym dla stref komfortu pogrążonego (nareszcie!) w milczeniu audytorium. Z tak ekstremalnym, naturalistycznym i okrutnym spektaklem nikt tu jeszcze do czynienia nie miał. Siedziałem z kolegami w ostatnim rzędzie dostawionych krzeseł i co chwila niemal wszystkie głowy odwracały się w naszą stronę, byle precz od ekranu! Kobiety wtulone w partnerów wrzeszczały nie gorzej, niż oprawiane przez zombiaków bohaterki filmu. Przy scenie z okiem i drzazgą również paru facetów dało głos, a kilka osób wyszło w trakcie. Sam byłem pod nie lada wrażeniem, bo z tak perfekcyjnymi efektami gore zetknąłem się po raz pierwszy, podobnie jak z równie paniczną reakcją tłumu na seans filmowy. Upiorny Lucjan zapewne niejedną z tych osób zagonił potem do spowiedzi, bo jak tu dalej żyć z takim bezbożnym filmem w sercu. Czułem się fantastycznie wyobrażając sobie, że obcuję z dziełem szaleńca. Prolog z jachtem, gdzie rzeka Hudson staje się Styksem Manhattanu (najlepsza w historii kina parafraza przybycia Nosferatu do miasta), powolne wyłażenie spod ziemi ożywających zwłok z kłębami wijących się dżdżownic w oczodołach (to powinno wylądować w Museum of Modern Art jako przykład wybitnej rzeźby nowoczesnej) i cała ta prometejska masakra, eksplodująca w pełnym słońcu… Jedyne co wiedziałem, to że chcę więcej!


Almost Human (1974, reż. Umberto Lenzi) – Dr. Butcher

Arcydzieło włoskiego poliziotteschi. Umberto Lenzi i Tomas Milian w wulgarnym pokazie swych sił, który wali w ryj mocniej niż słynna okładka Pantery. Podbudowany genialną muzyką Ennia Morriconego pod batutą Bruna Nicolai. Napisany przez Ernesta Gastaldiego, zmontowany przez Eugenia Alabiso, wyprodukowany przez Luciana Martino. Dużo wielkich nazwisk, jeszcze więcej emocji. W okresie premiery film odrzucony przez krytykę jako faszystowski i reakcyjny ochłap nie nadający się do niczego więcej niż spalenia i potępienia po wsze czasy.

Giulio Sacchi to parszywa gnida, bydlak i kanalia. Pomiatany przez wszystkich wokoło, jest na najniższej pozycji w bandyckiej hierarchii; szef gangu po „spaleniu” przez Giulia napadu odrzuca go poza swój szereg, grożąc kastracją w przypadku powrotu. „Gdy nic nie masz, nie masz nic do stracenia” – Giulio gubi resztki ludzkich odruchów i rozpoczyna krwawą podróż – gwałt na własnej dziewczynie, napad na dystrybutor fajek, kolejna zbrodnia za parę lirów. W tym dzikim szale krwawych uniesień wpada na plan życia – porwanie córki bogatego biznesmena, szantaż, ucieczka i mycie jajec do końca życia w szampanie. Wraz z dwoma huncwotami porywa piękną Marilù i szantażuje jej ojca, bogatego biznesmena. Na trop Giulia wpada inspektor Walter Grandi (zimny jak stal Henry Silva), a splot wydarzeń sprawia, że plan porywaczy zaczyna się komplikować.

Film, który utrwalił kultowy już wtedy status Miliana, zmuszając niejako aktora do pozostania w podobnym klimacie przez najbliższe lata, co stało się dla niego zarówno wyzwoleniem, jak i pułapką. W 1974 był jednak na ustach wszystkich – jego Giulio Sacchi to obrzydliwy padalec, symbol wyzyskiwanej od zawsze przez klasę średnią biedoty, która w końcu upomina się o swoje. A jak już dostąpi swoich pięciu minut sławy, musi zabłysnąć w sobie tylko właściwy sposób. Brak zasad, emocji i kontrolowanych odruchów tworzy z niego klasycznego socjopatę, dla którego wrogiem są wszyscy. W ślad za nim podąża Grandi, którego twarzomaska nie zdradza żadnych uczuć; finał nic nie rozwiązuje, pogłębia jedynie nihilistyczny wydźwięk całości. Almost Human po 50 latach od premiery dalej wgniata w fotel, niepokoi i odrzuca, niczym Brudny Harry oglądany z perspektywy Skorpiona.


Clean, Shaven (1993, reż. Lodge Kerrigan) – Justine de Sade

Jak to jest czuć się uwięzionym we własnej głowie? Nie rozumieć otaczającej Cię rzeczywistości? Nie potrafić wyjaśnić bliskim co się czuje? Doskonale wie o tym Peter (Peter Greene), chorujący na schizofrenię mężczyzna, który właśnie wyszedł ze szpitala psychiatrycznego i postanawia odnaleźć oddaną do adopcji córkę. Ale jak odnowić z nią więź i powrócić na łono społeczeństwa, które ma do zaoferowania jedynie niezrozumienie i stygmatyzację?

Clean, Shaven to dołujące studium choroby, nie tylko tej, która dotyka głównego bohatera, ale też znieczulicy, atakującej uprzedzone społeczeństwo. Świat to nieprzyjazne miejsce, zwłaszcza dla osoby “innej”, nie mogącej przystosować się do panujących reguł. Matka Petera kocha go, lecz nie jest w stanie zrozumieć, nie potrafi okazać czułości i troski inaczej niż mówiąc: “weź się w garść”. Córka jest izolowana przez adopcyjną matkę, nie ma pojęcia, kim jest jej ojciec. Na domiar złego w okolicy grasuje morderca-zboczeniec, który atakuje młode dziewczynki, a przydzielony do sprawy obsesyjny policjant podejrzliwie zerka w stronę Petera.

Uprzedzenia, krzywe spojrzenia i niezrozumienie to codzienność głównego bohatera filmu. Jeszcze gorsza wydaje się jednak walka z własnymi demonami. Jak radzić sobie z rzeczywistością gdy ściany szepczą, radio przekazuje dziwne wiadomości, a w Twojej głowie i palcu zamontowano nadajnik? Jak znaleźć pracę i zostać przykładnym obywatelem, gdy ludzie na zdjęciach wydają się krzyczeć prosto w Twoje ucho, czajnik zbyt głośno syczy, a ptaki zbyt głośno śpiewają? “Czy masz w głowie coś co chciałbyś wyjąć?” – pyta głos z radia.

Reżyser zabiera nas w podróż do świata osoby chorej na schizofrenię, daje nam bolesną lekcję empatii. Clean, Shaven atakuje widza denerwującymi dźwiękami (piskami, zgrzytami) i równie mocnymi obrazami – Peter okalecza się, wyrywa sobie paznokieć, goli się aż do krwi, jak gdyby chciał za wszelką cenę dopasować się do społeczeństwa, być “umytym, ogolonym”, porządnym młodym człowiekiem. Czasami wali głową w ścianę, bo głosy wokół nie dają mu spokoju. Wychudzony, niesamowicie smutny Peter Greene okazuje się idealnym wyborem do tej roli, jego gra aktorska to czysta perfekcja. Ten przejmujący obraz porusza do głębi, dołuje nie dając nadziei na happy end. Cała egzystencja Petera i jego bliskich jest naznaczona tragedią, a zakończenie filmu stanowi jej ostateczny triumf. Na domiar złego, przemykający w tle wątek morderstw dzieci sprawia, że atmosfera jest jeszcze bardziej ponura. Nic dziwnego, że wielkim fanem bezkompromisowego filmu Kerrigana jest sam John Waters.


Electra Glide in Blue (1973, reż. James William Guercio) – Caligula

Swobodny jeździec à rebours. Nie tyle pod kątem wymowy jednak, co perspektywy. John Wintergreen (Robert Blake) to glina z drogówki. Na co dzień patroluje pustkowia Arizony na Harleyu-Davidsonie Electra Glide (stąd może nieco enigmatyczny dla widzów nieobeznanych z motoryzacją tytuł), marzy mu się jednak posada detektywa w wydziale zabójstw. Okazja do udowodnienia swojego potencjału nadarza się niespodziewanie. Miejscowy odludek zostaje znaleziony martwy w swej szopie z wielką dziurą w klatce piersiowej. I to właśnie John trafia na miejsce zbrodni jako pierwszy. Szczęśliwy los na loterii. Wprawdzie zdaniem koronera jest to klasyczne samobójstwo, ale John ma nosa: nikt przecież nie strzela sobie w klatkę piersiową, tylko w głowę, czyż nie?

Pamiętacie jak w Przygodach Kubusia Puchatka z 1977 roku Kubuś się zaklinował w wejściu do nory królika i nagle przed jego nosem wynurzył się sepleniący Gofer z garnkiem miodu, na co niemądry miś zaczął się ślinić i bełkotać pod nosem jak narkoman na głodzie, aż go Gofer musiał poinstruować, żeby poszedł do logopedy? Moja reakcja była bardzo podobna do Kubusiowej przy pierwszym zetknięciu z Electra Glide in Blue. To film, w którym zagrało mi wszystko, balsam na duszę. Inna sprawa, że w ogóle uwielbiam kino amerykańskie pierwszej połowy lat 70., ten cudowny nowohollywoodzki zjazd po krótkim okresie hippisowskich ideałów spuszczonych do ścieku wraz z nabazgranym krwią na ścianie napisem „ŚWINIE!”. Miło to już było, teraz pora na kaca i rozliczenia. Electra takim właśnie „rozliczeniowym” filmem jest. Z wierzchu mamy policyjny procedural, ale sam wątek kryminalny tak naprawdę odgrywa rolę drugorzędną. Znacząca jest scena, w której główny bohater ćwiczy na strzelnicy, oddając strzały do podobizn Petera Fondy i Dennisa Hoppera jadących na motocyklach – fotos rzecz jasna pochodzi ze wspomnianego na wstępie pomnika kontrkultury. Może dlatego po pokazie na festiwalu w Cannes krytycy zarzucali filmowi Jamesa Williama Guercio „faszyzm”. Bullsheeeet! Guercio staje w rozkroku, przedstawia racje obu stron, a na koniec i tak wszystko oddaje w ręce bezlitosnego, absurdalnego przypadku. Gdzieś pośrodku szosy w Arizonie, gdy do Johna Wintergreena dotrze już, że żeby zrealizować swe marzenia musiałby do nich dążyć po trupach i zaprzedać duszę, więc daje sobie spokój.

Wracając zaś do tego miodu, to jest on obecny w każdym możliwym aspekcie, koi oczy, uszy, wszystkie zmysły. Robert Blake daje tu występ swojego życia (aktor po latach kojarzony będzie jednak głównie z roli w serialu Baretta [1975-1978], upiornego cameo w Zagubionej autostradzie [1997] oraz zabójstwa własnej żony, za które trafi za kratki) jako nieporadny, ale bystry policjant z patrolu – wszedł w rolę w 100%. Piękne są zdjęcia Conrada Halla, na którego Guercio nie mógł sobie pozwolić ze względu na ograniczony budżet. Reżyser zrzekł się więc honorarium i zaoszczędzoną kasę przeznaczył na ściągnięcie na plan słynnego operatora. Dzięki temu Electra wygląda jak milion baksów i pomimo upływu dekad zapiera dech w piersiach. A kim w ogóle jest ten cały Guercio? To w zasadzie facet z przypadku, menadżer i producent płyt słynnej grupy Chicago. Pewnego dnia otrzymał telefon od znajomego z United Artists z propozycją nakręcenia filmu. Takie były lata 70. Zasady były po to, by je łamać. Guercio się zgodził i zabrał ze sobą do Hollywood swych podopiecznych muzykantów, którzy pojawili się na drugim planie oraz pokombinowali przy soundtracku. Wszystko w rodzinie.

Na koniec pytanie zasadnicze, bo to film z gatunku tych, które trudno poddać jednoznacznej klasyfikacji gatunkowo-tematycznej: o czym jest Electra Glide in Blue? O macho facetach z kruchym ego. O marzeniach. O społecznych wyrzutkach. O korupcji. O tym, żeby myśleć samodzielnie i nie dawać wciskać sobie kitu, bo ludzie którzy stawiają się na pozycji autorytetów to niemal bez wyjątku skończone bałwany, frustraci i pajace. O brutalnej bezsensownej śmierci na zadupiu. Są tu dialogi brzmiące, jakby pisał je hipisowski Céline, jest pościg na motocyklach z pierwszorzędną kaskaderką i Peckinpahowskie rozbryzgi krwi. Jest kino drogi i satyryczne zacięcie. To film, który ma w zasadzie wszystko i jest bez skazy. To film, który wywala widza z siodła i jedzie dalej hen, autostradą do nieba. Godspeed.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *