Ultimate U-Bahn Terror Experience. 5 horrorów z akcją osadzoną w metrze
Kino grozy klimatycznymi miejscówkami stoi. A cóż może być bardziej klimatycznego niż opustoszałe stacje metra poza godzinami szczytu i kryjące w mroku przyczajoną grozę tunele podziemnych arterii? Co ciekawe, pomimo że filmowy horror wprawdzie kolej podziemną lubi i podróżuje nią dość często, to niewielu filmowców zdecydowało się na osadzenie w niej akcji całkowicie. W poniższym zestawieniu pomijam więc co bardziej oczywiste przypadki tytułów z pojedynczymi scenami rozgrywającymi się w metrze, jak Amerykański wilkołak w Londynie (1981, to z tego filmu pochodzi powyższy kadr), Opętanie (1981), Piątek trzynastego VIII: Jason zdobywa Manhattan (1989) czy Drabina Jakubowa (1990), skupiając się na obrazach, które z peronów Undergroundu, Subwayu czy U-Bahnu postanowiły uczynić swój dom. Znajdziecie pośród nich dwie pozycje szeroko rozpoznawalne, jeden zapomniany klasyk i dwie produkcje niskobudżetowe z lat ostatnich. Savage Sinema zaprasza na zwiedzanie, pamiętajcie by kupić bilet w razie, gdyby pomimo późnej pory niezapowiedzianą wizytę złożył kanar. Przed pozostałymi atrakcjami, które na Was czekają, ciężko niestety będzie się zabezpieczyć w jakikolwiek sposób, bo na wypadek ataku kanibala-mutanta, religijnych maniaków czy psychola-odludka w 100% sprawdzonych metod prewencji jeszcze nie wynaleziono.
1972 – Linia śmierci (reż. Gary Sherman)
Na stacji londyńskiego metra Russell Square dochodzi do zaginięcia Jamesa Manfreda (James Cossins, polskim widzom zapewne najbardziej znany z występu w roli domniemanego inspektora hotelowego w jednym z odcinków serialu Hotel Zacisze [1975-1979]), wysoko postawionego dygnitarza odznaczonego Orderem Imperium Brytyjskiego. Nieprzytomnego mężczyznę znajduje na schodach prowadzących do wyjścia ze stacji para studentów, Patricia (Sharon Gurney) i Alex (David Ladd). Młodzi zgłaszają zdarzenie napotkanemu policjantowi, jednak gdy wracają na miejsce okazuje się, że nieborak zniknął. Dalsze śledztwo w sprawie prowadzi inspektor Calhoun (Donald Pleasence), który wkrótce odkrywa, że na tej samej stacji metra w przeciągu ostatnich miesięcy doszło do kilku innych przypadków zaginięć, które nigdy nie zostały rozwiązane…
Brytyjski horror z akcją osadzoną w zasyfionych zakamarkach najstarszej kolei podziemnej na świecie. Gdzieś w pogrążonych w ciemnościach, pamiętających epokę wiktoriańską tunelach czai się mutant-kanibal, potomek budowniczych pierwszych linii londyńskiego metra, który porywa przypadkowych pasażerów, by nakarmić siebie oraz swą towarzyszkę. Z dzisiejszej perspektywy fabuła filmu może wydawać się mało odkrywcza (patrz: kolejne pozycje w tym zestawieniu), warto jednak pamiętać, że Linia śmierci przetarła szlaki dla całej rzeszy późniejszych produkcji grozy ukierunkowanych na mutancią/kanibalistyczną tematykę (dla przykładu — film Gary’ego Shermana powstał na dwa lata przed słynną Teksańską masakrą piłą mechaniczną). Jak na rok produkcji jest to zarazem pozycja zaskakująco makabryczna i obfitująca w efekty gore — na ekranie podziwiać możemy zmasakrowane, na wpół nadżarte ofiary mieszkańca podziemi, znajduje się tu również scena podrzynania gardła, przebicie mężczyzny kijem od szczotki, jak i odrobina delikatnego sleazu w scenie niedoszłego gwałtu kanibala na Patricii. Z powyższych powodów obraz został w momencie premiery pocięty przez cenzorów zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Stanach (gdzie rozpowszechniany był pod alternatywnym, uroczo eksploatacyjnym tytułem Raw Meat) – na rynku brytyjskim wersja nieocenzurowana ujrzała światło dzienne dopiero w 2006 roku, przy okazji wydania DVD. Odbioru dzieła z pewnością nie poprawiał fakt, iż atmosfera opowieści jest wysoce ponura, z ekranu wieje brudem i degrengoladą, a wspomniany kanibal (świetnie zagrany przez Hugh Armstronga) to postać tyleż odrażająca, co budząca współczucie. W odróżnieniu od większości podobnych horrorów nie mamy tu bowiem do czynienia z oderwanym od rzeczywistości monstrum, a z istotą ludzką gdzieś w stadium rozwoju neandertalczyka, egzystującą od urodzenia w ukryciu, pozbawioną zahamowań dyktowanych przez rozwój społeczny i desperacko walczącą o przetrwanie.
Żeby jednak nie było całkowicie doom and gloom, twórcy wprowadzają okazjonalnie akcenty humorystyczne, za które bez wyjątku odpowiada Pleasence jako ekscentryczny inspektor Calhoun, miłośnik bawarki i osobnik o wysoce ciętym języku. Skromne, acz efektowne cameo zalicza tutaj również Christopher Lee w roli wysłannika MI5 – aktor ponoć zgodził się na ów występ głównie po to, aby móc współpracować z kolegą Donaldem. Ich słowny pojedynek jest krótki, ale treściwy i pełen napięcia opartego na odwiecznym konflikcie klas: Lee to przedstawiciel wyższych sfer, arogancki i pewny siebie, Pleasence z kolei reprezentuje klasę robotniczą, a brak wyrafinowanych manier nadrabia tupetem i niewyparzoną gębą. Gdy bezgłośne mówi do swego adwersarza „Fuck you!”, doskonale wiemy, że każe odpierdolić się wszystkim wywyższającym się lordom, dżentelmenom w czarnych rękawiczkach, którzy całe życie spędzili na polowaniach i grze w brydża oraz całej rodzinie królewskiej.
2004 – Lęk (reż. Christopher Smith)
Tytuł, który może budzić bezpośrednie skojarzenia z Linią śmierci, bo i miejsce akcji identyczne — londyńskie metro, i czarny charakter podobny — znów jest nim zmutowany mieszkaniec podziemi, który urządza nocne polowania na przypadkowych pasażerów Undergroundu. Debiutancki obraz Christophera Smitha (później m.in. czarna komedia Redukcja [2006]) swego czasu miał całkiem efektywną kampanię promocyjną, ale przez krytykę przyjęty został raczej ozięble. Co ciekawe, sam twórca twierdzi, że Linii śmierci nigdy nie widział, a główną inspirację stanowiła dla niego pamiętna scena ataku likantropa w metrze z Amerykańskiego wilkołaka w Londynie (1981).
Główną bohaterką jest tutaj młoda Niemka Kate (Franka Potente), która urywa się późną porą z imprezy, aby zdążyć na VIP-owską balangę w towarzystwie George’a Clooneya, który akurat promuje jeden ze swoich filmów w angielskiej stolicy. Dziewczyna nigdy nie dotrze na miejsce, by zobaczyć na żywo swego idola, bo zasypia na stacji metra i przegapia ostatni pociąg. Po przebudzeniu zostaje zaatakowana przez znajomego, który ją śledził i teraz próbuje ją zgwałcić. Podły czyn zostaje udaremniony przez pojawienie się zdeformowanego zabójcy, który daje wycisk gwałcicielowi, a następnie upatruje sobie Kate na kolejną ofiarę…
Umiejscowienie akcji Lęku to de facto największy atut filmu: opuszczone stacje metra, ciemne tunele, zapomniane przez ludzi odnogi i zakamarki — lokacje pomagają stworzyć pierwszorzędną atmosferę. I przyznać trzeba, że obraz Smitha najlepszy jest w pierwszej połowie, gdy bohaterka kluczy po zamkniętej stacji Charing Cross, jeszcze przed pojawieniem się „potwora”. Potem dostajemy już klasycznie skrojony slasher z elementami torture porn. Trzymany od dziecka w podziemnym laboratorium zdziczały człek wyłapuje kolejnych przypadkowych ludzi i wykańcza ich w widowiskowe sposoby. Nie ma tu więc mowy o żadnej oryginalności, ale jeśli podejść do seansu jako źródła czystej rozrywki upstrzonej dużymi ilościami groteski i makabry, to można z seansu wynieść sporo przyjemności. Na plus zaliczyć należy solidny występ Potente, wówczas wciąż na fali wznoszącej po doskonale przyjętym przez krytykę Biegnij Lola, biegnij (1998) oraz fakt, że młody twórca dba również o drugi plan, kreśląc wyraziste postaci, które nie są jedynie fabularnym mięsem armatnim. Przyznam, że przy pierwszym i drugim oglądaniu Lęku przed laty mocno zżymałem się na schematyczność fabuły czy niektóre bardziej naiwne rozwiązania scenariuszowe, przy trzecim podejściu miałem już po prostu czystą frajdę. Jak wino? No, może nie aż tak, ale z czasem ten straszak wyraźnie zyskuje.
2007 – End of the Line (reż. Maurice Devereaux)
Karen (Ilona Elkin) jest pielęgniarką. Po skończeniu zmiany dziewczyna udaje się na stację metra, gdzie wsiada w swój pociąg. W trakcie kursu maszyna staje w tunelu, co z początku wydaje się skutkiem głupiego psikusa jakiegoś nastolatka. Wkrótce przyczyna okazuje się znacznie poważniejsza, a Karen i współpasażerowie spędzą najbliższe godziny, tocząc nierówną walkę z hordami religijnych maniaków…
Niskobudżetowy kanadyjski horror, którego akcja niemal w całości — wyjątek stanowi kilka początkowych scen — osadzona została w wagonach i tunelach montrealskiej chemin de fer métropolitain. Już sam ten fakt z marszu wzbudził moją sympatię względem filmu Maurice’a Devereauxa (osobnik ów ma na koncie kilka niezależnych horrorów, jednak z niewiadomych względów po End of the Line nic więcej już nie nakręcił), tym bardziej że lokacje zostały nad wyraz dobrze wykorzystane: kolejka podziemna jest tutaj miejscem złowrogim, budzącym niepokój, gdzie wieczorną porą łatwo napatoczyć się na agresywnego świra. Zawiązanie akcji zrazu wydaje się cokolwiek znajome, reżyser sięga po sprawdzone jump-scare’y i przyznam, że po kilkunastu pierwszych minutach byłem już pewien, w jakim kierunku rzecz zmierza, ale od momentu ataku członków sekty historia nabrała szczęśliwie rumieńców. Dostajemy tu schemat fabularny dość podobny do tego z Nocy żywych trupów (1968), jednak Kanadyjczyk nie kopiuje patentów w skali 1:1, zamiast tego ma własne, całkiem błyskotliwe pomysły. Już sama idea, by czarnymi charakterami w horrorze uczynić członków religijnego ugrupowania, którzy rozpętują istną apokalipsę – taką na miarę epidemii zombie – jest wystarczająco nieoklepana, by zapewnić opowieści dawkę świeżości, której ze świecą szukać w dzisiejszym kinie grozy. Deveraux do zestawu dorzuca jeszcze halucynogenne grzyby, których spożycie powoduje upiorne omamy oraz betonowy podziemny labirynt jako miejsce wydarzeń. Jest tu napięcie, jest klimat, jest rozsądna porcja gore. Niestety, żeby nie było zbyt słodko i kolorowo, wypada wspomnieć, że rzecz w wielu momentach kuleje za sprawą braków budżetowych: aktorstwo nie zawsze jest najwyższych lotów, a niektóre sceny prezentują się dość tanio. Szczególną uwagę przykuwa standardowe wyposażenie świętojebliwych pogromców zła i zepsucia, którym są sztylety w kształcie krzyża — wyglądają one jak wykonana z najtańszego plastiku tandeta, którą znaleźć można na niedzielnych odpustach. Czyżby tam właśnie uzbrajali się rycerze Chrystusa? Żarty i uszczypliwości odłóżmy jednak na bok, bo poza wpadkami, których po skromnej, niezależnej produkcji w zasadzie należy się spodziewać, End of the Line oferuje zaskakująco spore pokłady celuloidowego (tudzież w tym przypadku: niestety cyfrowego) terroru. Warto sprawdzić, jeśli macie już dość wszelkich Pił i genderswapowych remake’ów.
2008 – Nocny pociąg z mięsem (reż. Ryûhei Kitamura)
Obok Lęku najbardziej znany (czyt. mainstreamowy) tytuł w tym zestawieniu. Film Ryûheia Kitamury (wcześniej m.in. zakręcony komedio-horror Versus [2002]) to adaptacja opowiadania Clive’a Barkera pod tym samym tytułem, opublikowanego w pierwszym tomie jego Ksiąg krwi (1984). Scenariusz znacząco rozbudowuje krótką i dość prostą opowieść, skupiając się zwłaszcza na pogłębieniu postaci głównego bohatera, który zamiast prostym urzędnikiem, staje się tutaj początkującym fotografem szukającym sensacyjnych kadrów do swego portfolio. Trzon fabularny nie uległ jednak zmianie: ktoś grasuje nocną porą w wagonach nowojorskiego metra i z prawdziwie rzeźniczą precyzją morduje przypadkowych pasażerów.
W filmowym ujęciu ta historia nabiera cech groteskowej makabreski, często podszytej czarnym humorem, który ujawnia się w szczególności w mocno przegiętych scenach mordów, które każdorazowo podrasowane zostały dużymi ilościami CGI. O ile więc Barker zachowywał masarniczą powagę, szokował naturalistycznymi opisami i celował w Lovecraftowskie nawiązania, o tyle Kitamura bawi się tematem na pełnym gazie, świadom zapewne że to, co sprawdzało się na papierze, na ekranie kinowym siłą rzeczy będzie głównie śmieszyć. Zwalisty, milczący Vinnie Jones za pomocą młota rozbija czaszki, urywa głowy, miażdży kości i pozbawia swe ofiary gałek ocznych, a wykreowana komputerowo krew tryska na wszystkie strony, oblepiając fotele dla pasażerów i spływając hektolitrami po posadzce wagonów podziemnej kolejki. Brytyjski piłkarz to wybór wręcz idealny do tej enigmatycznej, komiksowo przerysowanej postaci, czego już niestety nie można powiedzieć o Bradleyu Cooperze, któremu przydzielono rolę paparazzo z ambicjami — przyszły hollywoodzki ulubieniec żeńskiej publiki jest jak zwykle drętwy i gra bezustannie na jednej nucie. Jak nietrafiony był to casting, przekonujemy się szczególnie w drugiej połowie filmu, kiedy jego bohater ma odsłonić swoją „mroczniejszą” stronę — pomimo, że okoliczności obligują do użycia innych środków wyrazu, Cooper w dalszym ciągu snuje się po ekranie z niewyraźną miną, jakby urwał się z planu komedii romantycznej. Nie ma też co ukrywać, że same efekty komputerowe zestarzały się tu dość brzydko — nadmiar cyfrowej obróbki daje się tej produkcji mocno we znaki, jako że jest ona obecna w praktycznie każdej scenie rozgrywającej się w wagonach metra. Cierpi na tym zarówno gore, którego wprawdzie jest dużo, ale które nierzadko prezentuje się dość „plastikowo”, jak i samo miejsce akcji — nowojorskie metro, tak sugestywnie portretowane w setkach filmów jako miejsce brudne i nieprzyjazne, tutaj okazuje się zaskakująco sterylne, niczym mieszkanie Patricka Batemana (skojarzenie zapewne celowe, niemniej wolę organiczny syf, niż kiepsko wyrenderowane widoki z Nocnego pociągu).
Czy w takim razie obraz Kitamury to pozycja kompletnie nieudana? Niekoniecznie. To wciąż w miarę solidna rozrywka dla widzów, którzy lubią ekranową przemoc podaną z pastiszowym zacięciem. Rzecz powinna również ucieszyć fanów dorobku Barkera, choć niekoniecznie tych o purystycznym usposobieniu. Potencjał był wprawdzie na znacznie więcej, wygrał jednak duch epoki — lata dwutysięczne zapewne zapamiętane zostaną jako jedna z najgorszych dekad w historii kina, a horroru w szczególności. Na tle ogólnej mizerii gatunku w tym okresie Nocny pociąg prezentuje się jeszcze wcale nieźle.
2011 – Urban Explorer aka The Depraved (reż. Andy Fetscher)
Grupa turystów spotyka się w Berlinie, by uczestniczyć w nielegalnym zwiedzaniu podziemi miasta. Ich przewodnikiem będzie niejaki Dante (Max Riemelt), a punktem docelowym — odkryty niedawno Fahrerbunker, podziemny garaż z czasów III Rzeszy, w którego wnętrzu mają znajdować się unikalne malowidła naścienne. W katakumbach niemieckiej stolicy oprócz nazistowskich murali kryją się jednak również inne relikty przeszłości, w tym jeden wciąż stanowiący realne zagrożenie…
Film Andy’ego Fetschera punkt wyjścia ma obiecujący, jednak szybko okazuje się, że jego potencjał w dużej mierze został zmarnowany. Począwszy od nieciekawych postaci, przez naciągane rozwiązania fabularne, po pozbawione charakteru zdjęcia i modny, rwany montaż, wszystko wręcz krzyczy tutaj: „horrorowa sztampa”. Scenariusz opiera się głównie na wytartych gatunkowych kliszach, z obłąkanym mieszkańcem kazamatów, który urządzi sobie polowanie na zwiedzających na czele. Na papierze jest to zresztą znacznie ciekawsza postać, niż w rzeczywistości: były żołnierz i pogranicznik z NRD, ukrywający się przed światem zewnętrznym i najwyraźniej niepogodzony ze zmianami, jakie zaszły od czasów zjednoczenia Niemiec. Czarny charakter, który można było fajnie ograć, a który w praktyce okazuje się niestety stereotypowym, skrajnie przerysowanym psycholem o mętnych motywacjach i odstręczającej powierzchowności. Survivalowy aspekt opowieści też niestety ni ziębi, ni grzeje, tym bardziej że z czasem rzecz skręca w stronę prostolinijnego torture porn. Ciekawie robi się dopiero pod koniec, gdy akcja przenosi się z podziemi na perony U-Bahnu – widać, że twórcy na finiszu starali się uniknąć stereotypowej rozgrywki, wywalają na śmietnik zmurszałą figurę final girl i pokazują jęzora widowni przywykłej do klasycznych slasherowych happy endów. To jednak za mało, aby uratować ten nijaki, bezpłciowy seans. Tym większa szkoda, bo jedna z najbardziej urokliwych i charakternych kolei podziemnych świata zasługuje na trzymający w napięciu horror z konkretnym pomysłem, nie zaś na odgrzewanie pomysłów wałkowanych w kinie po wielokroć. Niemniej przypadek wart odnotowania w tym zestawieniu, bo berlińskie metro przez filmowców niestety używane jest nader rzadko.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.
Jestem zachwycony, że wszedłem na ten artykuł. Wielu autorom wydaje się, że posiadają rzetelną wiedzę na opisywany temat, ale zazwyczaj tak nie jest. Stąd też moje ogromne zaskoczenie. Chcę wyrazić uznanie za Twój trud. Będę polecał to miejsce i często odwiedzał, żeby poczytać nowe rzeczy.