Damned in Venice (1978)

Mark (Renato Cestiè) i jego siostra Christine (Rena Niehaus) żyją pod opieką ich surowej, religijnej babci. Niewidomy Mark doświadcza regularnych wizji, które zwiastują nadejście Antychrysta. Kiedy babka ginie w tragicznym wypadku, rodzeństwo wprowadza się do podupadłego hotelu prowadzonego przez ich wujostwo. Wkrótce w życie sierot wtargnie tajemniczy nieznajomy, apokaliptyczne wizje Marka zaczną się nasilać, a Christine zajdzie w ciążę…

Dziecko Rosemary (1968) wymieszane z Omenem (1976) i doprawione do smaku Nie oglądaj się teraz (1973). Brzmi pysznie, nieprawdaż? Ostudzę jednak na starcie emocje: Damned in Venice to twór tyleż intrygujący, co mętny i nierówny. Winić za ów stan rzeczy należy przede wszystkim scenariusz, w którym roi się od absurdów i który – po niezbyt długim zastanowieniu – okazuje się kompletnie nie trzymać kupy. Sam zarys fabuły brzmi wprawdzie całkiem nieźle, ale brak konsekwencji i żonglerka pomysłami różnej jakości przynoszą efekt kuriozalny oraz – w wielu momentach – niezamierzenie komiczny. Doznający profetycznych wizji Mark przedstawiony został jako skończona ciamajda, która przez przypadek podpala własną babcię (Złota Malina za najbardziej niedorzeczną scenę śmierci się należy!), a kiedy akurat nie jest obiektem drwin ze strony swojej siostry, to wpada na przedmioty, jak w idiotycznej scenie, gdy chłopak obrywa po twarzy… oknem. Jeśli myśleliście, że Pan Magoo z Leslie Nielsenem to niesmaczna rozrywka wystawiająca na pośmiewisko osoby niepełnosprawne, to podczas seansu filmu Ugo Liberatore zdecydowanie możecie poczuć się urażeni. Scen w przypadku których ciężko uwierzyć, że twórcy je nakręcili i doszli do wniosku, że będą dobrze wyglądać na ekranie jest tu sporo, przez co ciężko całość traktować poważnie.

Z drugiej strony, rzecz może pochwalić się świetnym klimatem i naprawdę dobrymi zdjęciami. Liberatore, który karierę reżysera zaczynał od filmowanych ze smakiem erotyków, także tutaj pokazuje że ma oko do ciekawych kadrów i jest świetnym stylistą. Dość powiedzieć, że mamy tu do czynienia z jednym z ciekawszych celuloidowych portretów Wenecji, której zgniły charakter przywodzi na myśl sławetne dokonania Viscontiego i Roega. Z ekranu wylewa się dekadencja, miasto sprawia wrażenie skazanego na zagładę, pogrążonego w chorobie, która przenosi się na jego mieszkańców. Pomiędzy kolejnymi durnymi wymysłami scenarzystów sączy się więc nastrój niezwykle gęsty i sugestywny, który ciężko byłoby mi ot tak zignorować. Znajdziemy tutaj również kilka mocniejszych momentów gore, w tym biorącą widza kompletnie z zaskoczenia scenę z noworodkiem – gwarantuję, że czegoś takiego nie widujecie na co dzień w kinie, tak mainstreamowym, jak i w gatunkowej obskurze.

Jeśli więc chciałbym jakoś w miarę logicznie podsumować Damned in Venice, to napisałbym właśnie, że jest to pozycja pełna zaskoczeń: czasem pozytywnych, czasem wręcz przeciwnie. Są tu zadatki na zapomniany, niedoceniony klasyk horroru satanicznego, przy czym wybaczyć można nawet wtórność niektórych patentów. Czego wybaczyć się nie da to dziury w historii, która co rusz skręca w kierunku parodii nurtu. Dostajemy zatem jakby dwa filmy w pakiecie jednego: jeden somnabuliczny, podszyty niepokojem i perwersją, zachwycający wizualnym brudem; drugi – nieudolny wyrób seropodobny, który doskonale sprawdzi się jako rozrywka pod piwo lub solidnego, grubego jointa. W obu przypadkach jest to czas spędzony przyjemnie, ale jednak nie mogę przestać marzyć o tym, że ów pierwszy wariant zyskuje przewagę i ukręca łeb tej mnożącej androny Hydrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *