Blue Monday: Her Name Was Lisa (1979)

Lisa (Samantha Fox) nie żyje, odeszła w młodym wieku, ledwo wkroczywszy w dorosłość. Blade ciało spoczywa w trumnie. Na pogrzebie zjawili się nieliczni goście, aby pożegnać zmarłą. Z ich wspomnień poznajemy jej tragiczne losy. Początki złego są, jak to zwykle bywa, dobre — wydaje się bowiem, że dziewczyna dostała szansę od losu. Poznajemy ją jako prostytutkę w „salonie masażu”, do którego przybywa pewnego dnia Paul (Rick Iverson). Paul jest młodym, uzdolnionym fotografem i poszukuje nowych dziewcząt do swoich sesji modowych. Wyciąga Lisę z bagna i proponuje pomoc w karierze. Problemy pojawiają się w momencie, gdy wschodzącą gwiazdką zaczyna interesować się pracodawca Paula, gruboskórny i pozbawiony kręgosłupa moralnego biznesmen Stephen (David Pierce)…

Nihilistyczna opowieść o podróży na dno od Rogera Watkinsa, twórcy Last House on Dead End Street (1973). Pierwszy film pornograficzny w dorobku Watkinsa można wręcz określić mianem anty-porno, bo podobnie jak niektóre obrazy z epoki (video: Baby Rosemary [1976]) zdaje się nie mieć na celu dostarczania podniety, a dobicie widza, totalne wytrącenie go z dobrego samopoczucia i zmuszenie do wyprawy prosto do rynsztoku, czeluści piekielnych ukrytych w miejskich strukturach. Czyli Złota Era Porno w wydaniu, jakie najbardziej cenię i jakie do mnie najmocniej przemawia.

Scen seksu jest tu rzecz jasna od groma, ale Watkins, na tym etapie początkujący twórca z ambicjami, który wciąż łudził się, że pornografia to jedynie przystanek na drodze do „poważnej” kariery reżyserskiej, wymigał się od ich kręcenia, pozostawiając to zadanie producentowi. Z efektu nie był ponoć zadowolony, toteż w przyszłości sam już odpowiadał również za realizację zawartości pornograficznej swoich dzieł. W tym przypadku punkt wyjścia dla fabuły podsunął zresztą wspomniany producent, niejaki Robert Michaels, który wyobraził sobie… swoją córkę imieniem Lisa leżącą w trumnie. Watkins rozbudował tę upiorną wizję do ram pełnego metrażu. I wysmażył prawdziwe arcydzieło depresyjnego smut cinema.

Her Name Was Lisa okazało się zresztą całkiem sporym przebojem na 42nd Street, mekce światowego sleaze’u. Dołujący charakter obrazu na tyle jednak poruszył Michaelsem, że kolejnym projektem, jaki powierzył swemu nowemu podopiecznemu była dla odmiany frywolna komedia Pink Ladies (1979). Sukces Lisy był niespodzianką, bo teoretycznie nie ma tu nic, za co można by ów tytuł polubić. Dostajemy historię o feministycznym zacięciu, a więc wymykającą się regułom maczystowskiej rozrywki XXX. Bohaterka pada ofiarą — przedstawionego tutaj z detalami (mocny epizod Bobby’ego Astyra) — gwałtu, po czym bierze odwet. Ostatecznie jednak przegrywa walkę o własną godność, popadając w uzależnienie od narkotyków. Nawet ulubienica publiczności, cycata latynoska Vanessa del Rio ma tu do odegrania niewdzięczną rolę, bo tej, która doprowadzi do ostatecznego upadku Lisy.

Watkins pozostaje przy tym konsekwentnie w obrębie palety „szarości”, nieskory do idealizowania swojej heroiny. Jedyną tak naprawdę wzbudzającą jakąkolwiek sympatię postacią jest fotograf Paul, który jednak pośrednio i pasywnie przyczynia się do porażki Lisy. Ona z kolei jest z jednej strony ofiarą, z drugiej — sama zdaje się ochoczo krążyć wokół płomienia, igrać z niebezpieczeństwem w naiwnym poczuciu kontrolowania sytuacji, która ją przerasta. A świat jest dziki, jak śpiewał Cat Stevens. I miażdży słabych na proch.

O tym, że Her Name Was Lisa będzie przeżyciem totalnym wiedziałem już od momentu, gdy reżyser zaserwował scenę sesji zdjęciowej do rytmu dyktowanego przez utwór Die Roboter Kraftwerku — do którego zresztą na pewno nie miał praw. Watkins w ogóle ma „ucho” i doskonale dobiera muzykę do swych filmów, drugim tutaj przykładem będzie narkotyczna końcówka z akompaniamentem Dazed and Confused Led Zeppelin. Spotkałem się z wieloma porównaniami do dorobku Davida Lyncha — pisałem już o tym przy okazji późniejszego dzieła tego twórcy, również wyśmienitego Corruption (1983) — i myślę, że nie są one na wyrost. Watkins to twórca o ogromnym wyczuciu absurdu, o proweniencji surrealisty i z nie lada wyobraźnią audiowizualną. Gdyby rozwinął skrzydła, miał szansę stać się reżyserem otoczonym kultem, autorem. Dziś pamiętają o nim jednak nieliczni, a i w ich przypadku z reguły jedyny punkt odniesienia stanowi jego osławione pseudo-snuff z czasów studenckich, The Last House on Dead End Street. Her Name Was Lisa to kolejny cios, równie potężny, tylko tym razem nie zamknięty już w ciasnych ramach kina grozy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *