Z archiwum HK Cat III: Run and Kill (1993)

Cheng (Kent Cheng), ze względu na swoją tuszę przez znajomych zwany „Fatty”, jest biznesmenem i ojcem rodziny. Pewnego dnia po powrocie do domu nakrywa swoją żonę na zdradzie, jednak ze względu na swoją dobrotliwą naturę, zamiast urządzić karczemną awanturę potulnie podkula ogon i udaje się na miasto, by utopić smutki w śmieciowym żarciu. Podczas błąkania się po ulicach spotyka dawnego znajomego i daje się zaciągnąć do baru na drinka. Kumpel szybko się ulatnia, a Cheng kontynuuje picie w samotności. W stanie mocnego upojenia zwierza się ze swych problemów małżeńskich przypadkowej dziewczynie, która w ramach nadgorliwej chęci pomocy naraja mu płatnych morderców, by zabili niewierną małżonkę. Następnego dnia Cheng wraca do mieszkania na silnym kacu, nie pamiętając wydarzeń poprzedniej nocy, w samą porę, by stać się świadkiem zamordowania swej połowicy i jej kochanka…
Noir made in Hongkong. Run and Kill to dzieło Billy’ego Tanga, twórcy m.in. ponurego, opartego na faktach Dr. Lamb (1992) i ultrabrutalnego shockera w oparach absurdu Red to Kill (1994). W centrum opowieści mamy ulubiony typ hollywoodzkiego bohatera: klasycznego everymana, faceta którego praktycznie z marszu zaczynamy lubić. I który, wzorem jankeskich czarnych filmów, przypadkiem pakuje się w kłopoty, dając początek samonakręcającej się niczym perpetuum mobile spirali przemocy. Co odróżnia Run and Kill od — dajmy na to — neonoirowych wariacji od braci Coen, to sposób, w jaki Tang egzekwuje prawidła nurtu. Ujmując w skrócie: robi to na hongkońskiej pełnej kurwie, bez oglądania się na tabu i bez taryfy ulgowej względem widza.
Ekranowa przemoc jest zatem wyrazista i z czasem coraz bardziej ekstremalna. Rośnie też nieubłaganie napięcie, dosłownie wręcz ściągając widza na krawędź fotela. Chengowi aka „Fatty’emu” kibicujemy od samego początku, bo to po prostu poczciwy koleś, kochający mąż i troskliwy ojciec. Zrządzeniem złośliwego losu rozpętał prawdziwe piekło, które zatrzymać może tylko widowiskowy rozlew krwi i oczyszczające płomienie o zdecydowanie piekielnej proweniencji. I tak oto bohater ląduje wpierw z deszczu pod rynnę. A potem spod rynny do rwącego potoku. A potem do bagna pełnego trupów. I wreszcie do szamba.


Intryga jest tu diabelsko inteligentnie pomyślana i — co nie mniej istotne — nieubłagana względem postaci. Akcja pędzi na złamanie karku, z kolejnymi twistami następującymi w zabójczym tempie. Pod względem gore Run and Kill nie może wprawdzie konkurować z najbardziej niesławnymi klasykami HK Cat III, ale już w kwestii temperatury emocji podczas seansu plasuje się w ścisłej czołówce. To istny rollercoaster, który zaczyna się od sielanki, a kończy jazdą na złamanie karku pod kątem 90 stopni.
To, że jako odbiorcy w takim stopniu angażujemy się w historię, to w dużej mierze zasługa wcielającego się w główną postać Kenta Chenga, który jest wyborny jako fajtłapowaty, do-rany-przyłóż „Fatty”. O tym, jak bardzo daleki od wzorca herosa kina akcji czy mściciela jest jego bohater, świadczy choćby genialna scena przyłapania żony in flagranti z kochankiem: rogacz radzi parze, aby przenieśli się z bzykaniem do sypialni, bo ktoś mógłby ich zobaczyć, po czym zamyka drzwi i robi w tył zwrot, aby przypadkiem nie przeszkadzać w miłosnych uniesieniach. Komiczny osobnik, ale im dalej zagłębiamy się razem z nim w nieciekawą sytuację, tym mniej jest śmiechu, a więcej tragedii. Na finiszu to wręcz rwanie włosów z głowy z rozpaczy. Dobry też jest sprawdzony w rolach psycholi Simon Yam, który nieoczekiwanie przejmuje w pewnym momencie pałeczkę jako główny czarny charakter.
Bracia Coen z tego samego tematu wykroiliby podlany czarnym humorem moralitet. Tang poszedł w okrucieństwo nie do przyjęcia. Nie do przyjęcia przez widza. Gęsty jak smoła akcyjniak, który zaledwie kilka razy idzie lekko pod prąd zasad prawdopodobieństwa, przez większość czasu jednak przeraża jako hipotetyczna przypowieść o tym, co może nas spotkać, jeśli los spojrzy na nas krzywo przez krótki moment. 100% of pure, hardboiled HK action.

Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.