Atomic Café: Ni źdźbła trawy (1970)

Człowiek w końcu dopiął swego i Matka Natura wzięła odwet: tajemniczy wirus atakuje wszystkie rośliny z rodziny wiechlinowatych, wliczając w to zboża, ryż, kukurydzę i pospolitą trawę, czyniąc je niezdatnymi do spożycia przez ludzi i zwierzęta. Źródłem zarazy są Chiny, lecz szybko rozprzestrzenia się ona na wszystkie kontynenty, niosąc ze sobą głód, anarchię i akty kanibalizmu. Kiedy wirus dociera na Wyspy Brytyjskie, rząd decyduje się zamknąć duże miasta, aby zapobiec zamieszkom. Niedługo przed wprowadzeniem decyzji w życie, John Custance (Nigel Davenport) wraz z rodziną decydują się opuścić Londyn i udać do położonej na wsi farmy jego brata. Na ulicach szerzy się bezprawie, policja bezowocnie stara się spacyfikować szabrowników i bandy zdziczałych, przerażonych obywateli. Rodzina Custance’ów w ostatniej chwili wyjeżdża ze stolicy, jednak na prowincji sprawy wcale nie mają się lepiej: ludzie organizują się w grupy i krążą w poszukiwaniu jakiegokolwiek pożywienia, porzucając jednocześnie ostatnie pozory człowieczeństwa…

Brytyjsko-amerykański film science-fiction w reżyserii Cornela Wilde’a, imigranta z Węgier, który w Hollywood zaczynał jako aktor (m.in. rola Chopina w Pamiętnej pieśni [1945]), by potem przejść na drugą stronę kamery (przygodowe Naga zdobycz [1965], w którym zagrał też główną rolę ściganego przez afrykańskie plemię). Obraz powstał na podstawie wydanej w 1956 roku powieści Johna Christophera The Death of Grass, a jego dystrybucją zajęło się Metro-Goldwyn-Mayer. Rzecz rozpoczyna się od wymownych widoków zanieczyszczonej Ziemi, eksplodującej bomby atomowej, afrykańskich dzieci umierających z głodu etc. Ustawia to z marszu proekologiczną perspektywę, jednak Wilde szybko udowadnia, że od moralizowania interesuje go bardziej survivalowy aspekt historii. Całość jest bowiem odyseją zwyczajnej familii przez świat powracający do manier i metod przetrwania jaskiniowców. Custance’owie to burżuje jakich wiele, zadowoleni z siebie, do bólu cywilizowani, ale — jak to zwykle bywa — tylko z wierzchu.

W zetknięciu z potrzebą przetrwania za wszelką cenę ludzie szybko odsłaniają bowiem swoje prawdziwe, zwierzęce oblicza. Głowa rodu, John, to wojenny weteran (w boju stracił jedno oko), który — jak sam mówi — nie lubi zabijać. Kiedy zachodzi jednak taka potrzeba, nie ma nic przeciwko, aby zrobił to za niego kto inny. Na przykład Pirrie (Anthony May), rzezimieszek biegle posługujący się bronią palną i lubiący z niej korzystać, który staje się prawą ręką Johna. Po tym, jak Pirrie zabije swoją żonę o usposobieniu podrzędnej latawicy, zamarzy mu się dobrać do majtek 16-letniej córki Johna, na co ten skwapliwie przyzwoli. Inna sprawa, że Mary (Lynne Frederick) jest z takiego obrotu spraw zadowolona, bo czuje się przy Pirrie’m „bezpiecznie”. Trudno jej się dziwić: dopiero co została zgwałcona przez gang motocyklistów, tracąc przy tym cnotę, którą zachowywała dla swojego chłopaka Rogera (John Hamill).

Twierdzeniem, że w sytuacjach ekstremalnych cywilizacyjne nawyki są warte tyle, co strzelanie selfie w ramach protestu przeciwko wojnie, Wilde oczywiście Ameryki nie odkrywa. To banał, ale twórca robi z niego dobry użytek, wchodząc w rejony kina eksploatacji, bez głaskania widzów po głowach i sprzedawania im nadętych frazesów rodem z hollywoodzkich widowisk. Ni źdźbła trawy nie próbuje się przymilać i — gdy zachodzi taka potrzeba — nie bierze jeńców. Jak choćby we wspomnianej scenie gwałtu, która w późniejszych latach była wycinana z kolejnych wydań filmu na rynku wideo: kontrowersje budził tu zwłaszcza fakt, że Wilde do udziału w niej namówił 15-letnią wówczas debiutantkę. Reżyser ponadto braki budżetowe i techniczne tuszuje za pomocą kreatywnych sztuczek, np. w scenie postrzału kobiety nanosząc sztuczną krew bezpośrednio na taśmę celuloidową. Pomysłowe jest także zastosowanie futurospekcji, w których — z użyciem specjalnych filtrów — co jakiś czas pojawiają się przebłyski nadchodzących, dramatycznych wydarzeń.

Custance’owie z czasem przeistaczają się w rodzaj instytucji, porzucając skrupuły i przewodząc powiększającej się zgrai uciekinierów na drodze do ich „ziemi obiecanej”, farmy bogatej w zapasy jedzenia i wody. Po drodze stoczą niejedną batalię, jednak główna bitwa już dawno została przegrana: ludzkość cofnęła się do swych początków. Tu i ówdzie scenariusz stara się wtrącać pokrzepiające tony, mające stanowić dowód, że podstawowe wzorce zachowań wciąż są respektowane, jednak to zaledwie wątła fasada i nietrudno wyobrazić sobie ów świat za rok, dwa lata jako kolejny wariant rzeczywistości rodem z Mad Maxa (1979), gdzie każdy sam jest sobie panem i gdzie za każdym razem wygrywają spryt i siła. Wizja Wilde’a jest wystarczająco ponura, brutalna i — co pokazały niedawne wydarzenia — prawdopodobna, aby niejednego wkurzyć, a tym bardziej wrażliwym skutecznie spędzać sen z powiek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *