Atomic Café: The Quiet Earth (1985)

Hamilton w Nowej Zelandii, 5 lipca. Zac (Bruno Lawrence) budzi się w swoim mieszkaniu, włącza radio, lecz w eterze panuje kompletna cisza. Mężczyzna wsiada do samochodu i przejeżdża przez miasto, które najwyraźniej całkowicie opustoszało. Zero żywej duszy, zupełnie jakby wszyscy w jednej chwili wyparowali z powierzchni ziemi. Zac dociera do swojej pracy, ośrodka badawczego należącego do Delenco, amerykańskiej korporacji pracującej nad projektem „Flashlight” mającym na celu stworzenie bezprzewodowej globalnej sieci energetycznej. Naukowiec odkrywa, że w nocy po cichu wdrożono eksperyment w życie, efektem czego było zniknięcie wszystkich żyjących ludzi…

Motyw „ostatniego człowieka na Ziemi” literatura i kino wykorzystują chętnie i stosunkowo często. Najbardziej znanym przykładem jest rzecz jasna powieść Richarda Mathesona I Am Legend (1954), ekranizowana do tej pory czterokrotnie: w 1964 jako Ostatni człowiek na Ziemi, następnie w 1971 jako Człowiek Omega oraz dwukrotnie w 2007 roku jako Jestem legendą i Ostatni żywy człowiek. Film Nowozelandczyka Geoffa Murphy’ego (później m.in. Freejack [1992] i Liberator 2 [1995]) również nawiązuje do tej kanonicznej dla gatunku science-fiction książki, jednak bezpośrednią inspirację stanowiła w tym przypadku inna powieść, wydana w 1982 roku The Quiet Earth autorstwa Craiga Harrisona, Brytyjczyka osiadłego w Nowej Zelandii. Pozostałe źródła natchnienia, które z marszu przychodzą do głowy to postapokaliptyczny obraz Ranalda MacDougalla The World, the Flesh and the Devil (1959) oraz odcinek serialu Strefa mroku (1959-1964) pod tytułem Time Enough at Last.

The Quiet Earth było pierwszą nowozelandzką produkcją science-fiction. Ze skromnym budżetem rzędu miliona dolarów Murphy postawił na kameralny charakter historii, co tylko pomogło uwypuklić klimat odosobnienia i bezcelowości. Przez blisko połowę seansu towarzyszymy bohaterowi w jego samotnych zmaganiach z nową rzeczywistością po apokalipsie: Zac zaczyna tak, jak zacząłby zapewne każdy śmiertelnik, od korzystania z możliwości i uroków bycia „ostatnim żyjącym człowiekiem”. Z czasem jednak alienacja zaczyna coraz bardziej mu doskwierać, co przekłada się na coraz dziwaczniejsze rozrywki w jego wykonaniu. Urządza wielki wiec przed willą, w której zamieszkał, na który „zaprasza” kartonowe figury takich postaci, jak Adolf Hitler, Królowa Elżbieta czy Jan Paweł II. W akcie desperacji demoluje pobliski kościół, rozwala w drobny mak figurę Jezusa na krzyżu i ogłasza się „Bogiem”. Stąd już krótka droga do całkowitego załamania, które w końcu następuje: Zac wsadza sobie gnata w usta z zamiarem odstrzelenia głowy raz na dobre, ale w ostatniej chwili wycofuje się z zamiaru. Niedługo potem poznaje ją…

Od momentu głównego zwrotu akcji, czyli wkroczenia na scenę pozostałej dwójki ocalałych z wielkiego kataklizmu, fabuła wskakuje na właściwe tory, inkorporując elementy romansu i thrillera. Wraz z pojawieniem się Joanne (Alison Routledge) i Maorysa Apiego (Pete Smith) pojawia się wątek trójkąta miłosnego i rywalizacji pomiędzy dwoma nabuzowanymi samcami, potem zaś powraca kwestia „Efektu”, czyli tajemnicy zniknięcia ludzkości. Murphy obie kwestie traktuje równorzędnie i ładuje w nie sowite pokłady ekranowego napięcia, które rosnąć będzie aż do bombastycznego (całkiem dosłownie) finału. Co najważniejsze, wszystkie składowe scenariusza doskonale tu ze sobą współgrają, Nowozelandczyk świetnie operuje suspensem i ma „wyczucie” tempa, dzięki czemu nawet w pozornie nieistotnych, pozbawionych dialogów scenach wciąż czai się poczucie zagrożenia, a nuda nie wkrada się choćby na chwilę na przestrzeni półtoragodzinnego seansu.

Stonowany (choć gdy trzeba, to potrafi zasunąć majestatycznym rozmachem – patrz: ostatnia scena), skupiony na postaciach, nie na efekciarskich zagrywkach (w odróżnieniu choćby od wspomnianego Jestem legendą, w którym Will „Plaskacz” Smith zmagał się z bohomazami CGI) – The Quiet Earth to idealny przykład inteligentnego science-fiction, które intryguje, skłania do myślenia i przy okazji wyposażone jest w spore pokłady humoru. Czyli jest dokładnie tym, czym science-fiction jako gatunek miało być, zanim za sprawą ludzi pokroju George’a Lucasa, Jamesa Camerona czy Michaela Baya stało się czczą eskapistyczną rozrywką dla nastolatków z przedwczesnym wytryskiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *