Blue Monday: Nightdreams (1981) / Café Flesh (1982)

Miłośnikom awangardowej erotyki osoby Stephena Sayadiana przedstawiać raczej nie trzeba. To gość, który stworzył kultowego w pewnych kręgach, balansującego na pograniczu sennego koszmaru, groteski i farsy Dra Caligariego (1989). Zanim zajął się reżyserią, Sayadian pełnił funkcję dyrektora kreatywnego działu reklamy w imperium biznesowym wydawcy Hustlera Larry’ego Flynta, potem zaś założył własną firmę specjalizującą się w projektowaniu okładek wydań VHS i plakatów do filmów. To właśnie w jego Wolfe Studio stworzone zostały ikoniczne grafiki promujące takie tytuły jak Mgła (1980) czy W przebraniu mordercy (1980). W latach 80. Sayadian zdecydował się wejść do przemysłu porno, z którym od tej pory będzie związany przez resztę kariery. Pierwszym projektem twórcy zostało Nightdreams, który to obraz wyprodukował i współtworzył doń scenariusz, ukrywając się pod branżowym pseudonimem Rinse Dream.

Nightdreams to surrealna kompilacja scen seksu, mocno podszyta horrorem i nakręcona z eksperymentatorskim zacięciem. W laboratorium badawczym o bliżej niesprecyzowanym charakterze dwójka naukowców poddaje zamkniętą w pomieszczeniu, przypominającym pokój w psychiatryku, kobietę specyficznej formie „terapii”. Pani Van Houten (Dorothy LeMay) rażona jest prądem w celu wywołania u niej pożądania i pobudzenia jej mózgu do snucia erotycznych fantazji. Raz będzie to seks z arlekinem, kiedy indziej lesbijskie wygibasy w scenerii rodem z Dzikiego Zachodu (którym w tle przygrywa przeróbka Ring of Fire Johnny’ego Casha w wykonaniu „południowców” z Wall of Voodoo), wizyta w piekle oraz w niebie. Wszędzie rzecz jasna dochodzi do pełnych pasji zbliżeń w rozmaitych konfiguracjach.

Już pierwsze minuty filmu Sayadiana i pełniącego funkcję reżysera fotografa Francisa Delii uzmysławiają widzowi, że to nie będzie pierwszy lepszy pornos, w którym odhaczane byłyby jedynie kolejne obowiązkowe punkty każdego „świerszczyka”. Jeśli na widok sceny seksu z arlekinem, który rucha bohaterkę za pomocą swojego długaśnego, plastikowego nosa nie wyłączycie odbiornika, tylko rozsiądziecie się wygodniej w fotelu z myślą „to może być ciekawe!”, to seans Nightdreams ma spore szanse stać się doznaniem iście elektryzującym i inspirującym jednocześnie. Bo im dalej, tym rzecz coraz bardziej odlatuje w stronę hardkorowego tripu. Spójrzmy na listę atrakcji wliczonych w cenę biletu: masturbacja ustnikiem od sziszy i jazda na dwa baty w towarzystwie beduinów, Drakula rodzący embrion, penetracja diabelskim trójzębem, który w praktyce okazuje się być podwójnym dildo czy gwałt dokonany przez zamaskowanego napastnika, który wygląda jakby urwał się z planu jakiegoś giallo. Mało? W momencie, gdy bohaterka zaczyna ssać czarnego kutasa należącego do osobnika przebranego za pudełko płatków śniadaniowych, a za jej plecami pieczywo tostowe dmucha radośnie w saksofon, wiemy już że autorzy projektu nie znają takiego terminu, jak „zbyt popierdolone”.

Ilość ekscentrycznych pomysłów, jakie duet twórców upycha w ramach trwającego 80 minut seansu jest doprawdy imponująca, a różnorodność poszczególnych scen sprawia, że nie sposób się nudzić. Poszczególne segmenty odróżniają się bowiem pod zarówno względem estetyki jak i nastroju, raz oscylując w okolicach kina grozy, kiedy indziej prezentując lżejsze, humorystyczne podejście. Jest to przy tym nad wyraz stylowa rzecz, balansująca tu i ówdzie na granicy dobrego smaku, ale nigdy jej nie przekraczająca. Sayadian wykorzystał scenografie, których używał do sesji zdjęciowych na potrzeby hollywoodzkich hitów, m.in. do plakatów Lunaparku (1981) Tobe’a Hoopera czy wspomnianego W przebraniu mordercy. Dzięki zutylizowaniu tychże w ramach produkcji, pomimo skromnego budżetu całego przedsięwzięcia nie dostrzega się w Nightdreams taniochy czy tandety: każda kolejna scena jest profesjonalnie oświetlona i wyróżnia się intrygującym tłem „akcji”. To prawdopodobnie najpiękniej sfilmowany pornos z najbrzydszymi kadrami na świecie, czego dowodem chociażby scena z fantazją o gwałcie w kiblu: na papierze brzmi średnio ciekawie, w praktyce dostajemy jednak niezwykle seksowną, pełną erotycznego napięcia sekwencję. Dochodzi do tego „soundtrack”, na który składają się szepty, odgłosy modlitwy, kapanie wody, muzyka country, jęki uciemiężonych dusz. Frywolne kawałki muzakowe, które wpadają jednym uchem, a wypadają drugim – to nie tu!

Nazwanie Nightdreams  przeżyciem jedynym w swoim rodzaju nie powinno zatem wydawać się przesadą, choć naturalnie należy przestrzec bardziej konwencjonalnie myślących widzów, że szalone wizje zawarte w filmie mogą wystawić ich cierpliwość na sporą próbę. To twór jednocześnie zbyt wysmakowany jak na porno i zbyt niepokorny oraz wulgarny na przyjęcie w ramionach art-house’owych snobów. Już rok później Sayadian poszedł za ciosem, kręcąc (tym razem już sam zasiadł na stołku reżysera) post-apokaliptyczną fantasmagorię p.t. Café Flesh.

Rzecz już na pierwszy rzut oka wydaje się być rozwinięciem stylistycznej brawury Nightdreams, miejscami łatwo odnieść wrażenie, że niektóre niewykorzystane przy okazji tamtego filmu pomysły znalazły swoje miejsce tutaj, jak choćby scena seksu z mężczyzną przebranym za wielki ołówek, której stukotem maszyny do pisania akompaniuje stenotypistka. Jednocześnie film odznacza się znacznie bardziej zwartą strukturą i większy nacisk kładzie na historię, mniejszy zaś na same sekwencje pieprzenia, które tym razem wydają się być pikantnym dodatkiem do surowego charakteru opowieści.

Znajdujemy się gdzieś w bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy to w wyniku katastrofy nuklearnej ludzkość została podzielona na dwie kategorie. 99% z ocalałych stało się „sex-negatywami”, niezdolnymi do spółkowania, wypalonymi kreaturami. „Negatywy” bardzo chciałyby móc się miziać tak jak to było przed apokalipsą, ale zwyczajnie nie mogą: przy każdej próbie nawiązania seksualnej relacji zachowują się jak alkoholik z esperalem po wypiciu sety. Pozostałe 1% populacji to „sex-pozytywni”, czyli osobniki, dla których spółkowanie w dalszym ciągu jest czymś naturalnym. Ten 1%, ze względu na swoją wyjątkowość, zmuszany jest do wykonywania seksualnych performance’ów dla „negatywów”. Seanse rozkoszy odbywają się codziennie w tytułowej Café Flesh, knajpie łączącej kabaret z teatrem i peep-showem.

Główna nić fabularna osnuta została wokół jednej z bywalczyń klubu, Lany (Michelle Bauer z czasów pre-mainstreamowych), która najprawdopodobniej również jest „pozytywem”, jednak ukrywa swój „błogosławiony stan” ze względu na wierność względem męża. Tu tkwi emocjonalny trzon opowieści, gdyż z czasem okazuje się, że Lana ma coraz większą ochotę „wyjść z szafy”. Naokoło zaś odchodzą bachanalia. Sayadian w jeszcze większym stopniu odsuwa się tu od klasycznego porno, niż w przypadku swojego poprzedniego dzieła: to w zasadzie art-surreal-porno, mocno kampowe w swej naturze, atakujące widza odjechanymi stylizacjami i kreujące gęstą atmosferę dekadencji. Kadry wyglądające jak wycięte z komiksów, elementy sitcomu, odrealniona scenografia, sceny penetracji odarte z podniety, co rusz przerywane przebitkami na reakcje widowni. Jest też konferansjer, w którego wciela się szarżujący do granic przyzwoitości Andy Nichols. Jest scena lesbijskiego seksu przy odgłosach syreny przeciwlotniczej, wystrzałów i czyjegoś opętańczego śmiechu czy fragment w którym facet musi recytować wierszyk w ramach upadlającej kary.

Wspomniałem o kabarecie i jest to nader właściwy trop, z tym że Café Flesh to kabaret nastawiony na rycie bani widza. Miejscami może nieco pretensjonalny w swym artystycznym zadęciu, ale jednocześnie do tego stopnia przepełniony cudacznymi, wywrotowymi pomysłami, że nie sposób mieć mu za złe kilku fałszywych tonów. Finałowe przebudzenie „negatywki” w towarzystwie hojnie obdarzonego ogiera i jej przemiana w nimfomankę, w większości pozycji z rejonów XXX stanowiłoby moment triumfu, tutaj ma wydźwięk gorzki, pełen ambiwalencji. Dla drążących istotę sprawy jest tu bowiem zawarte również dość czytelne drugie dno: ponury ton filmu sprzęża się wszak z rozkręcającą się na tamtym etapie paniką związaną z AIDS. Patrząc na poszarzałe, pozbawione emocji twarze oglądających wyuzdane występy „negatywów” widzimy kres trwającej ponad dekadę wielkiej imprezy. Drzwi zamknięto, pora na długi zjazd.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *