Blue Monday: Sodom and Gomorrah. The Last Seven Days (1975)

Bracia Jim i Artie Mitchell byli pionierami branży porno z San Francisco. W 1969 roku otworzyli kino dla dorosłych nazwane O’Farrell Theatre, które w późniejszych latach miało być wielokrotnie obiektem nalotów policji. Bracia nie tylko wyświetlali „sprośne” filmy, ale również produkowali je. Ich debiutancki obraz Behind the Green Door (1972) był ogromnym hitem kasowym i wespół z powstałym w tym samym roku Głębokim gardłem zapoczątkował tzw. porn chic, czyli nagłe zauroczenie mas (w tym celebrytów) pornografią. W trakcie swej liczącej dwie dekady kariery biznesowej Mitchellowie nagminnie trafiali za kratki i byli sądzeni za rozpowszechnianie obscenicznych treści. Ich owocną współpracę zakończyła w 1991 roku tragedia: wściekły na uzależnionego od alkoholu i narkotyków brata Jim śmiertelnie postrzelił Artiego ze strzelby. Sprawca został uznany za winnego zabójstwa w afekcie i spędził trzy lata za kratkami. Po wyjściu na wolność założył fundację zajmującą się pomocą osobom tkwiącym w szponach nałogów.

Na fali sukcesów Behind the Green Door oraz młodszego o rok Resurrection of Eve, Mitchellowie zdecydowali się stworzyć najambitniejszy w ich karierze obraz, pornograficzną wersję biblijnej przypowieści o Sodomie i Gomorze. W produkcję włożono milion dolarów, co w momencie powstania było niebagatelną sumą jak na warunki przemysłu porno. Bracia mocno jednak się przeliczyli w swych kalkulacjach i zaliczyli przy tej okazji sromotną porażkę finansową, pierwszą w do tej pory midasowych karierach.

Owa klapa specjalnie nie dziwi, zważywszy, że powstał ekscentryczny mariaż wątków starotestamentowych, przaśnej niczym bawarska komedia erotyczna farsy i science-fiction. Punkt wyjścia jest tu identyczny jak w literackim pierwowzorze: Lot wraz z rodziną przybywają do Sodomy, gdzie na każdym kroku łamane są boskie przykazania. Potem jednak twórcy puszczają wodze fantazji, czyniąc z mieszkańców miasta członków sekty, która propaguje seks analny. Jakby tego było mało, sam Jahwe zyskuje tutaj oblicze kosmicznego szympansa, który ze swego gwiezdnego statku obserwuje niepokojące praktyki sodomitów. Koniec jest zgodny z biblijnym przekazem, choć nieco podkoloryzowany i „uwspółcześniony”: mieszkańcom Sodomy spuszczona zostaje na głowy bomba, kończąc ich wszeteczne żywoty.

Jako się rzekło, humor jest tu zdecydowanie grubo rżnięty, choć miewa ciekawe przebłyski. Wspomniany małpiszon przemawia głosem przypominającym Johna Wayne’a i pomstuje na „dupków liberałów”. Niezłym pomysłem było też zrównanie Sodomy z branżą porno. Motywy pokroju wytrysku spermy pomylonego z ptasią kupą to już jednak typowa błazenada na poziomie cieszącej się swego czasu niezwykłą popularnością serii American Pie.

O czym my tu jednak gadamy? Wszak to porno! „Momenty” dają radę? Owszem, pod tym względem rzecz nie zawodzi, otrzymujemy wystawne kostiumowe widowisko z orgiami na tuziny roznegliżowanych statystów (w obsadzie m.in. Joan Devlon [Tell Them Johnny Wadd is Here, 1976], Ken Scudder [Thundercrack!, 1975], Sharon Thorpe [Baby Rosemary, 1976]), miejscami na myśl przywodzącymi podobne ekscesy z młodszego o cztery lata Kaliguli. Tutaj wprawdzie budżet jest zauważalnie mniejszy, ale atmosfera rozpusty i niczym nieskrępowanej zabawy błyskawicznie udziela się widzowi. Prawdziwa Szósta Rzesza, meine Damen und Herren!

‌Przy całym jednak swym rozmachu i natłoku atrakcji, w tym również tych powodujących konsternację (w jednej z ról pojawia się znany z Femmes de Sade [1976] Ken Turner, który tutaj również daje popis swoich unikalnych umiejętności samozaspokajania) Sodom and Gomorrah jest niestety również filmem zarówno monotonnym, jak i niespójnym, co tłumaczyć może brak powodzenia w box office. Eksperyment intrygujący, ale mimo wszystko niewypał, próbujący pożenić odmienne stylistyki i obszary gatunkowe. Na przemian realistyczny w portretowaniu życia przed wiekami, z naciskiem na aspekt seksualny, trochę jakby na wzór „trylogii życia” Pasoliniego, kiedy indziej żenująco głupkowaty, wreszcie wplatający wątki rodem z teorii Ericha von Dänikena. Żeby udźwignąć taki rozstrzał tematyczny potrzeba by nie lada wirtuoza. Mitchellowie polegli. Plus taki, że przynajmniej z uśmiechem na ustach i potężnym wzwodem w (regularnie opuszczanych) gaciach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *