Blue Monday: Baby Rosemary (1976)

Matka Rosemary zmarła, gdy dziewczynka miała zaledwie kilka lat. Jej ojciec nie był w stanie sprostać samodzielnej opiece nad córką i oddał małą do sierocińca. Już jako dorosła kobieta, Rosemary próbuje odszukać rodziciela, lecz ten okazuje się być alkoholikiem i nieudacznikiem mieszkającym w podrzędnym motelu. Dziewczyna nie ma odwagi nawiązać ponownej relacji i rezygnuje z pojednania. Reszta jej życia prywatnego również jest w rozsypce: wprawdzie ma ona swego oddanego admiratora pod postacią kolegi z czasów dzieciństwa, obecnie policjanta, jednak wytrwale odrzuca jego awanse, niezdolna do stworzenia prawdziwego związku. Mijają kolejne dwa lata, ojciec Rosemary umiera, szanse na odzyskanie więzi z jedyną żyjącą osobą z rodziny zostają bezpowrotnie zaprzepaszczone…

Porno o żałobie, do tego z nutami psychodelicznego kina grozy. Film Johna Hayesa (m.in. proto-nazisploitation The Cut-Throats [1969], horrory Dream No Evil [1970], Grave of the Vampire [1972], Garden of the Dead [1972]) to wyjątkowy przypadek wśród pornograficznego szlamu lat 70., niepodobny do niczego co do zaproponowania miały ówczesne roughies, wliczając w to nawet najbardziej ekstremalne dokonania Shauna Costello czy Zebedy’ego Colta. Tyle że u Hayesa przemoc seksualna i psychiczna nie służą czystej podniecie lub zwykłemu szokowaniu. Rosemary to straumatyzowana postać, pełna zahamowań i zakodowanej przez lata rezerwy. Wytrwale odrzuca zaloty zakochanego w niej przyjaciela, na pierwszy rzut oka sfera seksu wydaje się być jej obca. Podczas wizyty w motelu zamieszkiwanym przez jej ojca, dziewczyna pada ofiarą gwałtu ze strony pary lokatorów odtwarzanych przez Monique Cardin i Kena Scuddera. Później nawiąże intymną relację z jednym z nich, opartą na perwersji i upokorzeniu. Kiedy zaś kochanek spróbuje się zmienić, porzucić nałogi, wyjść na prostą i zacząć traktować Rosemary z szacunkiem, ta wycofuje się.

Zagrana z brawurowym wyczuciem przez Sharon Thorpe (The Seduction of Lyn Carter [1974], SexWorld [1978]) Rosemary to prawdopodobnie jedna z najbardziej złożonych postaci kobiecych w dziejach filmowej pornografii. To ona jest sercem całej historii, nawet jeśli ciężko ją zrazu polubić. Ma w sobie coś z wycofanej katechetki, ale jej skrywane, drugie oblicze, niemożność osiągnięcia spełnienia bez dawki przemocy i przymusu, przybliżają ją do bohaterki Pianistki (2001) Michaela Haneke. Warto przy tym nadmienić, że scenariusz w dużej mierze opiera się na niedopowiedzeniach, a kolejne fakty i klucze do psychiki Rosemary poznajemy dopiero z czasem. Niezależnie od tego czy ze strony autorów był to zabieg świadomy lub nie – zdecydowanie działa. Świetny jest także John Leslie, częsty ekranowy partner Thorpe, wcielający się tutaj w poczciwego (choć mającego również swoją ciemną, wyrachowaną stronę, co obrazuje jedna z pierwszych scen) gliniarza, który od czasów szkolnych po cichu wzdycha do Rosemary. Frustrację seksualną wynikającą z niepowodzeń w zalotach rozładowuje podczas regularnych wizyt u prostytutki Unis (Lesllie Bovee), która z kolei właśnie jego obdarza romantycznym uczuciem.

Jedynym zgrzytem w tym labiryncie zależności wydaje się być wątek członkiń newage’owego kultu, które czczą falliczno-kosmiczną energię, w związku z czym odczuwają potrzebę obciągania każdemu napotkanemu facetowi. Ten potraktowany pół-żartem, pół serio motyw (który usprawiedliwia m.in. obecność sceny namiętnego trójkąta z pracownikiem kostnicy) niezbyt niestety pasuje do ogólnego wydźwięku opowieści, która naszkicowana jest w ciemnych, pokutnych barwach. Same sceny seksu z udziałem odgrywających ekscentryczne hipiski Candidy Royalle oraz Melby Bruce są jednak odpowiednio namiętne i wnoszą pewne urozmaicenie do monotonii patologicznych relacji seksualnych, w których ugrzęzły pozostałe osoby dramatu. Jedynie te dwie, wyraźnie przerysowane, figury zdają się czerpać z seksu niekłamaną przyjemność, nawet jeśli jest ona wynikiem sekciarskiego prania mózgu.

Idąc dalej tym tropem, ludzie w Baby Rosemary nie są źli ani dobrzy. Wszyscy są w jakiś sposób ułomni, zbrukani i złamani przez życie, niespełnione oczekiwania, nieudane próby ucieczki od samotności. Nawet wspomniany gwałciciel, odkrywszy swe uczucie względem ofiary, próbuje szukać odkupienia i szansy na lepszy byt. Jak w przypadku większości nałogowców, kończy się na dobrych chęciach, niemniej przez moment widoczna jest ludzka twarz zapitego obwiesia, tym bardziej żałosna w momencie odrzucenia jego dobrej woli przez martwą pod względem uczuciowym kochankę.

Skoro zaś mowa o śmierci, to jest ona obecna w dziele Hayesa niemal na każdym kroku. Zestawienie dosłownie ukazanych scen seksu z tematyką żałoby z pewnością dla niejednego widza będzie szokujące, ale też dzięki temu obraz robi tak piorunujące wrażenie. W sekwencji finałowej, rozgrywającej się na pogrzebie w bezpośrednim towarzystwie otwartej trumny, wchodzimy na terytorium obskurnego kina grozy. Sceny orgii w oparach dymu, z dobiegającymi w tle odgłosami rodem z horroru spokojnie mogłyby znaleźć się w jakimś satanicznym porno (pojawia się nawet sama Kostucha, przypominająca wyglądem… kapłana voo-doo z hollywoodzkich filmów). Tutaj zaś dosłownie wbijają w fotel. Nie tyle swą drastycznością jednak, co… przebijającym z nich smutkiem i desperacją. Seks okazuje się być tylko nieudolną próbą przebicia się przez mur obojętności, chwilowym sposobem na zastrzyk endorfin. Nie jest jednak w stanie zabić rozpaczy, poczucia pustki i niepowetowanej straty, która zawsze będzie boleć. Rzadko kiedy porno bywa tak blisko rzeczywistości, a zarazem doskonałości w łączeniu różnych konwencji gatunkowych, jak ma to miejsce w tym przypadku. Brudny, depresyjny obraz, który wybija z dobrego samopoczucia. I jednocześnie jedno z najbardziej niedocenionych i niezrozumianych arcydzieł Złotej Ery.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *