Seal Island u wybrzeży Nowej Szkocji. Popularne miejsce rodzinnych wypadów. O czym mniej się mówi, to że wiele spośród odwiedzających wyspę familii ma brzydki zwyczaj porzucania na niej niechcianych czworonogów. Z czasem zostawione samym sobie, zdziczałe psy formują niebezpieczną dla lokalnych mieszkańców sforę. Czoła stawić im będzie musiał Jerry (Joe Don Baker) z towarzyszeniem garstki lokalsów i turystów.

Ekranizacja powieści Davida Fishera w reżyserii Roberta Clouse’a, twórcy najbardziej znanego z Wejścia smoka (1973) i Gry śmierci (1978). The Pack z kinem kung-fu nie ma nic wspólnego, to klasyczna opowieść spod znaku „rozeźlona natura bierze odwet na nieodpowiedzialnych ludziach”. W jednej z pierwszych scen obserwujemy jak ojciec rodziny przywiązuje do drzewa skomlącego pupila, czemu z przerażeniem przygląda się kilkuletni syn właściciela. Zwierzak skazany jest najprawdopodobniej na śmierć z głodu. O ile się nie oswobodzi i nie dołączy do innych dzikich psów z wyspy. No nie wygląda to za dobrze. Niechciane domowe przytulaki z czasem coraz odważniej zapuszczają się w okolice zamieszkane przez człowieka w poszukiwaniu jedzenia, aż w końcu zaczynają otwarcie atakować.

Schemat fabularny wręcz żywcem wydaje się zapożyczony ze Szczęk (1975), wielkiego game changera sprzed dwóch lat i letniego hitu: oto spokojna, położona nad oceanem mieścina, która stanie się areną ataków drapieżnej bestii. Tudzież bestii w liczbie mnogiej. Tutaj również mamy rozbudowaną ekspozycję i mozolnie budowane napięcie. Mamy zaprawionego w bojach bohatera, krwawe starcia i finałową rozpierduchę w prawdziwie wybuchowym stylu. Ciężko jednak nie odnotować, że Clouse to jednak nie Spielberg i suspensu tak umiejętnie generować, jak on nie potrafi: pierwsza połowa filmu cierpi niestety z powodu rozlicznych przestojów, przez co wspomniane napięcie miejscami gdzieś się gubi.

Można więc spokojnie uznać The Pack za jeszcze jeden spośród B-klasowych animal attacków, które amerykańscy (i włoscy) filmowcy tłukli masowo w drugiej połowie lat 70. na fali olbrzymiej popularności wspomnianego przeboju na motywach powieści Petera Benchleya. Nie rozminiemy się specjalnie z prawdą przyjmując takie założenie. Co zarazem nie przeczy temu, że to dobrze wykonana B-klasowa robota, wyposażona w szereg atutów. Dobra jest tu już sama obsada, pośród której – obok Joe Dona „Walking Tall” Bakera – znajdziemy głównie charakterystycznych epizodystów i aktorów telewizyjnych w osobach Richarda B. Shulla, znanego z ról u Sama Peckinpaha R.G. Armstronga, „twarzowca” Paula Willsona czy Bibi Besch. Same znajome ryjki, których być może większość nie rozpozna po nazwisku, ale w mig załapie widząc ich na ekranie, że to odtwórcy, których podziwialiśmy na drugim planie w dziesiątkach amerykańskich produkcji z okresu.

Świetne jest także miejsce akcji – zabijcie mnie, ale tego typu odizolowane od świata miejscówki zawsze na mnie działają w kinie gatunkowym – wiadomo, zawsze przytulniej się robi, gdy złe licho na miejsce „inwazji” wybierze sobie lokalizację, z której nie ma jak spieprzać (w tym przypadku mieszkańcy skazani są na odległy o parę dni statek zaopatrzeniowy, bo wyspa nie ma stałego połączenia z lądem). Kapitalne wreszcie są same sceny ataków sfory zdziczałych psów, zrealizowane z brawurą, która w dzisiejszych czasach byłaby niemożliwa (nie okłamujmy się — gdyby ekranizację książki Fishera kręcono dziś, to wszystkie czworonogi byłyby ulepione z CGI). Nie wiem jak traktowani byli psi aktorzy na planie, podejrzewam, że ktoś dbał o to, aby nic im się nie stało (a swoje robią też zabiegi montażowe), ale miejscami wygląda to cholernie realistycznie i niebezpiecznie.

Rzecz jest może zatem nieco schematyczna (patrz: wspomniany, zrobiony trochę „na odwal” finisz), ale miłośnicy morderczych zwierzaków mogą bez ociągania dodać do oceny narzekającego krytyka — bo po premierze obraz Clouse’a prasę miał średnią — jedną czy dwie gwiazdki. To profesjonalnie odrobiona lekcja z nurtu, w dodatku nieidąca w rejony science-fiction, co było częstym przypadkiem pośród animal attacków. Psy nie są tu ponad miarę przerośnięte, zmutowane ani napromieniowane. Są po prostu głodne. I wściekłe na ludzi za to, że ci porzucili je na pastwę losu. Przyznacie, że to dość prawdopodobny scenariusz…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *