Francophilia: Marquis de Sade. Justine (1969) / Eugenie… The Story of Her Journey into Perversion (1970) / Eugénie de Sade (1973)

Jesús Franco to bez wątpienia najwytrwalszy i najbardziej gorliwy apologeta spuścizny markiza de Sade w dziejach kina. Ma on na koncie największą ilość ekranizacji dorobku wyklętego arystokraty, ale oprócz oficjalnych prób przełożenia jego prozy na język filmowy, wątki i wykładnia filozoficzna markiza obecne są u Franco niemal od początku jego drogi twórczej, od horroru The Sadistic Baron von Klaus (1963), i przewijać się będą w jego filmografii w zasadzie do samego końca. W niniejszym odcinku Francophilii biorę na tapet trzy adaptacje osławionych dzieł skandalisty epoki ancien régime. Zapraszam do lektury, pod warunkiem, że nie obawiacie się splamienia swoich nieśmiertelnych dusz zbrodnią i bluźnierstwem.


Marquis de Sade: Justine (1969)

W 1967 roku Jesús Franco poznał brytyjskiego producenta Harry’ego Alana Towersa, z którym połączył siły na krótki, acz owocny okres. Wspólnie nakręcili dziewięć filmów, z których pierwszym było The Blood of Fu Manchu (1968). Groza w wydaniu light, ukierunkowana głównie na aspekt przygodowy Hiszpanowi jednak nie wystarczała, chciał mięcha i to całkiem dosłownie. Franco namówił Towersa na realizację wysokobudżetowego filmu erotycznego. Panowie nie bawili się w półśrodki: za podstawę fabuły obrali osławione opus magnum markiza de Sade, wydane w 1791 roku pornograficzne arcydzieło Justyna, czyli nieszczęścia cnoty. Towers napisał scenariusz osadzony w epoce, na sfilmowanie którego udało się pozyskać budżet w wysokości blisko miliona dolarów (był to największy budżet, z jakim Franco kiedykolwiek pracował).

Twórcy trzymali się litery oryginału stosunkowo wiernie, pomijając jednak najbardziej drastycznie wymysły znienawidzonego markiza, które nie przeszłyby na dużym ekranie przy ówczesnych standardach moralnych i obyczajowych (w wielu krajach i tak w ruch poszły nożyce cenzorskie, najbardziej okrojona wersja pozbawiona była aż 30 minut materiału). Sadyzmu sensu stricto w filmie nie uświadczymy zbyt wiele, szokujące i pikantniejsze szczegóły Franco zostawia wyobraźni oraz domysłom odbiorcy, w zamian folgując sobie w kwestii nagości. Więcej w tym zatem z powiastki łotrzykowskiej, frywolnej i pełnej humoru, niż bezgranicznej perwersji de Sade’a.

Coś za coś jednak bowiem producent i reżyser posiadany, wcale przecież nie taki duży jak ma standardy widowiska kostiumowego, budżet wykorzystali w pełni. Oko cieszą nie tylko wdzięki aktorek, ale i lokacje, kostiumy oraz charakteryzacja — włożone pieniądze widać na ekranie w praktycznie każdym kadrze. Udało się również pozyskać do udziału w przedsięwzięciu imponującą międzynarodową obsadę. W niewielkiej roli samego markiza spisującego dzieje Justyny w więzieniu pojawia się Klaus Kinski, którego talent nie został niestety wykorzystany: partię ma niemą i ogranicza się przez cały czas do niezamierzenie komicznej pantomimy. W postać tytułowej bohaterki wciela się, wytypowana przez amerykańskiego inwestora, filigranowa Romina Power, która już wcześniej wywołała burzę rozbieranymi scenami w komedii How I Learned to Love Women (1966). Franco wprawdzie był przeciwny jej angażowi i narzekał później, że jej udział zepsuł mu film, ale aktorka/piosenkarka ma w sobie tę niewinność i dziewczęcą prostotę, które sprawiają, że kamera do niej „lgnie”. W siostrę Justyny, zdeprawowaną Juliettę wciela się żona Towersa Maria Rohm. Na dalszym planie mamy mniejsze lub większe epizody w wykonaniu Rosemary Dexter, Horsta Franka, Howarda Vernona, Sylvii Kosciny, Rosalby Neri oraz Jacka Palance’a. Ten ostatni sprawia wrażenie, jakby w każdej scenie był na pełnym gazie, ale przyznam, że ogląda się jego wygłupy wybornie. Reasumując: jeśli potraktować rzecz jako filmowy skrótowiec „do matury” (aczkolwiek młodzież chyba w dalszym ciągu de Sade’a w szkołach nie przerabia), to frankistowska Justine sprawdza się wyśmienicie. Dwie godziny wystawnego i seksownego kina w pierwszorzędnym towarzystwie.


Eugenie… The Story of Her Journey into Perversion (1970)

Uwspółcześniona adaptacja Filozofii w buduarze (1795). Tytułowa Eugenie (Marie Liljedahl) zostaje zaprzedana przez własnego ojca parze libertynów. Madame Saint Ange (Maria Rohm) oraz jej brat Mirvel (Jack Taylor) zwabiają młodą i niewinną dziewczynę na należącą do nich wyspę, gdzie odurzają ją narkotykami i wykorzystują seksualnie. Te i tak wystarczająco już potworne praktyki to zaledwie przedsmak okropności, które czekają na biedną Eugenie…

U de Sade’a katusze Eugenie służyły za pretekst do wyłożenia kawa na ławę autorskiej filozofii, Franco i jego scenarzysta Harry Alan Towers wywiedzioną z książki fabułę (której zresztą kurczowo się nie trzymali) potraktowali jako punkt wyjścia dla thrillera z dużą ilością golizny i perwersji. Jest miłość lesbijska, kazirodztwo, wreszcie — ukazane dość dosłownie jak na moment powstania — tortury. Zważywszy, że jest to produkcja brytyjska z początku lat 70. miejscami aż dziwi, że twórcom tak dużo uszło płazem. Brytyjczycy jak wiadomo bowiem, zawsze byli gotowi do dwóch rzeczy: ścinania głów i pętania społeczeństwa gorsetem przyzwoitości. A Eugenia do przyzwoitych opowieści nie należy, nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy to obraz stosunkowo wstrzemięźliwy.

O atrakcyjności dzieła Franco decydują w zasadzie trzy aspekty: umiłowanie twórcy do stylowych kadrów, oko do atrakcyjnych miejscówek oraz obsada. Reżyser chętnie filmuje przy zmysłowo-burdelowym oświetleniu, osiągając miejscami bajeczne efekty (scena z żaluzjami w sypialni), a gdy akcja toczy się za dnia to do podziwiania mamy pejzaż rajskiej wyspy. Z kolei pośród obsady znajdziemy zdeprawowaną Marię Rohm i świetnego Jacka Taylora. Christopher Lee w epizodycznej roli sadystycznego guru pozostaje niestety niewykorzystany, ale też widać wyraźnie, że była to robota „na godziny”. Zjawiskowa jest za to młodziutka Szwedka Marie Liljedahl, którą miłośnicy euro-sleaze’u kojarzyć mogą z ról w Indze (1968) Josepha W. Sarno Szwedka oraz Dorianie Grayu (1970) Massimo Dallamano. Jako Eugenie zawłaszcza ekran swą naturalnością, wdziękiem i niewinnością. Lepszej decyzji castingowej Franco nie mógł w tym przypadku powziąć. Jako całość Eugenie jest najlepszą ekranizacją de Sade’a od Hiszpana i jednym z jego najlepszych filmów w ogóle.


Eugénie de Sade (1973)

Franco uwspółcześnia de Sade’a po raz wtóry, tym razem biorąc na tapet jego nowelę Eugénie de Franval (1800). Zdjęcia do Eugénie de Sade, znanego też pod tytułami Eugenie Sex Happening oraz po prostu Eugénie (czasem zapisywanego Eugénia) powstawały w 1970 roku, ale film trafił na ekrany dopiero trzy lata później, już po tragicznej śmierci Soledad Mirandy, która wciela się tu w główną bohaterkę. Ze względu na zbieżność tytułów, jak i dość dowolne ich stosowanie przez dystrybutorów, Eugénie de Sade często mylone jest z Eugenie… The Story of Her Journey into Perversion.

Tytułowa Eugénie dorastała pod opieką ojczyma pisarza (Paul Muller). Pełniący obowiązki rodzica uchodzi za osobę wykształconą i oczytaną, dla Eugénie jest wzorcem postępowania. Nic dziwnego, że dziewczyna odczuwa pewien dysonans, odkrywszy, że szanowany tata na półkach w swojej bibliotece trzyma literaturę nie tylko sprośną, ale wręcz wyuzdaną i urągającą wszelkiej przyzwoitości. Zaintrygowana córa wczytuje się w bluźniercze wersety, by z czasem dojść do wniosku, że tego typu pornograficzne ohydztwa ją podniecają. Pewnego dnia opiekun literat przyłapuje nastolatkę na lekturze i obnaża przed nią prawdę o swojej naturze zwyrodnialca, jednocześnie proponując udział w „zbrodni doskonałej”…

W odróżnieniu od większości dzieł Hiszpana Eugénie za miejsce akcji ma nie śródziemnomorskie lokacje, a zimowy pejzaż Berlina i Paryża. Zasypane śniegiem, betonowe metropolie nadają całości brudny, obskurny wydźwięk, który doskonale koresponduje z pesymistyczną wymową opowieści. W jej trakcie poznajemy losy pary zdegenerowanych sadystów, którzy dla czystej zabawy torturują i pozbawiają życia niewinnych ludzi (w pierwszą z ofiar wcieliła się Alice Arno). W jakim stopniu wybór miejsca i czasu zdjęć był świadomym wyborem Franco, a jak dalece wynikał z możliwości budżetowych i terminów narzuconych przez producenta — tego do końca nie wiadomo. Istotne jest to, że ponura sceneria to doskonałe tło dla odysei gwałtu i mordu, w której nie ma miejsca na nadzieję czy odkupienie. Wisielczy charakter tej przypowieści o zabawie w Boga to również poniekąd smutne postscriptum krótkiej kariery i żywota Mirandy. Sam Franco pojawia się w filmie w drugoplanowej, zrazu błahej, acz w rzeczywistości bardzo istotnej roli bezstronnego obserwatora, który wysłuchuje spowiedzi znajdującej się na łożu śmierci bohaterki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *