Monte Hellman (1929-2021): Swobodny jeździec z New Hollywood

Kariera Monte Hellmana (12.7.1929 – 20.4.2021) to potwierdzenie smutnej życiowej prawdy, zgodnie z którą talent i ciężka praca nie wystarczą do osiągnięcia sukcesu. Trzeba mieć jeszcze farta, niezbędna jest przychylność Fortuny, bycie w odpowiednim momencie w odpowiednim miejscu. Hellman miał taki „moment”, ale Fortuna spisała go na straty. Miał zadatki na jednego z najciekawszych twórców swojego pokolenia, ale musiał zadowolić się statusem twórcy kultowego w ograniczonych kręgach.
Urodzony w 1929 roku w Nowym Jorku, w wieku 5 lat przeprowadził się wraz z rodzicami do Los Angeles. Tamże rozpoczął studia na UCLA, których nie ukończył. Złapał fuchę jako pomocnik montażysty w telewizji ABC, by w końcu wpaść pod skrzydła Rogera Cormana, który powierzył mu jeden z finansowanych przez siebie projektów. Hellman zajmował się również u Cormana montażem i dłubał przy dialogach. Jego debiut „właściwy” stanowiły dwa nakręcone jednocześnie westerny, które spotkały się z zainteresowaniem krytyków i… trafiły z pokazów festiwalowych prosto do telewizji. Zainteresowanie nie było zatem wystarczająco duże. Oba obrazy, później uznane za prekursorskie dla nurtu acid westernu, należną cześć zyskały dopiero po wielu latach.
Potem był krótki flirt z Hollywood. Też nieudany. Hellman trafił na fajnego gościa, który w obliczu świtu nowego pokolenia twórców postanowił dać szansę niezależnemu filmowcowi. Napisanie, że Hellman szansę zaprzepaścił byłoby niesprawiedliwością, bowiem Two-Lane Blacktop (1971) to dzieło wybitne. Kasy jednak nie zarobiło, a w Hollywood liczy się zysk. I Hellman już nigdy potem podobnej okazji od losu nie napotkał na swej drodze. Pozostała mu kapryśna egzystencja twórcy niezależnego, czasem faceta „drugiego planu”, w całkiem dosłownym rozumieniu. Był drugim reżyserem na planie RoboCopa (1987), dokończył w postprodukcji Ekspres pod lawiną (1979) po Marku Robsonie. Miał wyreżyserować Wściekłe psy (1992), ale ustąpił pola debiutującemu Quentinowi Tarantino i zadowolił się posadą producenta wykonawczego.
Na obecnym etapie bez mrugnięcia okiem wybrałbym jednego Hellmana z jego nowohollywoodzkim sznytem i autentycznością w miejsce dziesięciu zakochanych w sobie i powtarzających do znudzenia te same patenty Tarantino. Poniżej znajdziecie w miarę wyczerpujący przegląd twórczości reżysera (pominięte zostały rzeczy pokroju wspomnianego Ekspresu… czy niezbyt udany horror Cicha noc, śmierci noc 3 [1989] oraz antologia grozy Trapped Ashes [2006], do której Hellman przygotował jedną z nowel – o filmie przeczytacie tutaj). Niemal wszystkie teksty mają już swoje lata, większość opublikowana była swego czasu na fanpage’u La Fin Absolue du Monde, teraz poddałem je nieznacznej „polerce”. Jeden z tekstów to z kolei archiwalna rzecz autorstwa Dr. Butchera/Haku z The Blog That Screamed. Warto przy tym wspomnieć, że oba blogi stanowiły kamienie węgielne Savage Sinema. Zapraszamy do lektury, seansów powtórkowych, a jeśli nie znacie – do poznawania filmografii jednego z gigantów Nowego Hollywood!
1959 – Beast from Haunted Cave – Caligula

Grupa rabusiów przybywa do górskiego kurortu, by dokonać napadu na miejscowy bank. Wszystko idzie zgodnie z planem i oprychy zgarniają kilka pokaźnych sztabek złota. W trakcie ucieczki zatrzymują się w położonym na odludziu domu, należącym do lokalnego instruktora narciarstwa. Wkrótce okazuje się, że po okolicy grasuje drapieżne, nieznane nauce stworzenie…
Debiut reżyserski Monte Hellmana, zrealizowany pod producenckim okiem Gene’a Cormana (brata Rogera) to miks kina noir z tanim monster filckiem. Przez większość czasu ogląda się to jak typowy heist movie, tyle że nakręcony przy znikomym budżecie. Scenariusz opiera się głównie na interakcjach między bohaterami i — wcale nie takim najgorszym — aktorstwie. Najbardziej złożona jest postać niejakiej Gypsy (Sheila Noonan), dziewczyny głównego gangstera, która swe frustracje i żale topi w alkoholu (już w scenie otwierającej rozkosznie bełkocze na stoku narciarskim). Sami bandyci są raczej jednowymiarowi (wśród nich eksportowany w kolejnej dekadzie do Włoch Frank Wolff), a w opozycji do nich stoi typowy harcerz: prawy i nieskazitelnie uczciwy wieśniak, który zawsze przyjdzie z pomocą damie w opałach. Kiedy już tytułowa bestia wkroczy do akcji, to robi się – co nie będzie wielkim zaskoczeniem – dość gumowo, niemniej sceny z uwięzionymi w jaskini ofiarami potwora (który jest de facto ogromnym pająkiem) wciąż mają swoją moc oddziaływania. Zwraca także uwagę nietypowa jak na B-klasową robotę za grosze, sceneria. Cała akcja toczy się na zasypanych śniegiem zboczach i nietrudno sobie wyobrazić, że na poły amatorskiej ekipie znacznie łatwiej byłoby kręcić na słonecznej Florydzie, niż w pogrążonej w zimie Południowej Dakocie. Wybór miejsca i czasu akcji przełożył się jednak na ciekawy efekt: rzecz ma swój chłodny, „fatalistyczny” nastrój, który skutecznie przysłania realizacyjne niedoróbki.
1964 – Back Door to Hell – Caligula

II Wojna Światowa. Trójka amerykańskich żołnierzy ląduje na Filipinach w ramach rekonesansu przed desantem wojsk. Nawiązują kontakt z lokalnymi partyzantami, którzy pomagają im ustalić położenie sił japońskiego wroga…
Monte Hellman kręci na Archipelagu Filipińskim z kumplami Jackiem Nicholsonem i Johnem Hackettem. Back Door to Hell to wyprodukowane niezależnie kino (anty)wojenne, w którym niski budżet ściera się z wcale już dojrzałymi zagadnieniami. Bohaterowie są tutaj wypaleni, pozbawieni złudzeń, wątpiący w sens swej misji. Dowódca partyzantki z kolei wprost przyznaje, że swojego poprzednika sam rozkazał wpierw torturować, a następnie zabić – to były nauczyciel, człowiek oczytany, który w bombardowaniu urządzonym przez Amerykanów stracił całą rodzinę. Porcja wywrotowej kontestacji, jaką serwuje Hellman, buzująca już w żyłach narodu amerykańskiego, na tamtym etapie nie przeszłaby zapewne jeszcze w wysokobudżetowej produkcji od dużego studia. To wciąż kino pod wieloma względami naiwne, oparte na kliszach i stereotypach (zarówno Filipińczycy, jak i Japończycy perfekcyjnie posługują się językiem angielskim), niemniej w scenariuszu (spisanym ponoć na kolanie, w trakcie podróży statkiem) Hacketta można wyczuć bunt i gniew kłębiące się pod szlachetną, przygodową formułą. Najbardziej uwiera tu sklecony jakby naprędce, podbudowany patosem finał, który zdaje się zaprzeczeniem ogólnej wymowy dzieła. Na pewno docenić należy pewną ambiwalencję moralną i chęć odbrązowienia mitów, nawet jeśli to tylko skromna robota na zamówienie w egzotycznych lokacjach.
1964 – Flight to Fury – Caligula

Lecący do Filipin samolot rozbija się gdzieś w dżungli. Garstka pozostałych przy życiu pasażerów rusza w kierunku cywilizacji. Jak się wkrótce okazuje, wszyscy ocalali dzielą to samo obsesyjne zainteresowanie: woreczek z diamentami, który znajdował się na pokładzie samolotu…
Flight to Fury powstawało na Filipinach równocześnie z wojennym Back Door to Hell w ramach tworzonego „po kosztach” double feature. Scenariusz dostarczył Jack Nicholson, który pojawia się w obu tytułach i który zapewnił sobie tutaj najbardziej efektowną rolę drobnego oszusta i socjopaty. Jako Jay Wickham pokazuje już całkiem wiele spośród swoich ulubionych zagrywek, z uśmiechem-wizytówką na czele. Sama historia to lekkie kino przygodowe w klimatach noir: wśród bohaterów mamy samych rabusiów i cwaniaczków (świetny Vic Diaz, słusznie ochrzczony mianem „filipińskiego Petera Lorre”), którzy siłą rzeczy skazani są na marny koniec. Ambiwalentne moralnie postawy i fatalistyczny wydźwięk doskonale komponują się z egzotycznymi lokacjami, nawet jeśli to tylko niskobudżetowa wprawka, która w zamierzeniu twórców miała być skromnym hołdem dla Beat the Devil Johna Hustona. Znajdziemy tutaj odrobinę eksploiterskiego szaleństwa jak choćby w scenie z Japończykiem szarżującym na swych wrogów z maczetą w dłoni i wywijającym nią niczym kataną. W pamięć zapada również rozegrany w dolinie rzecznej finałowy pojedynek między dwójką głównych antagonistów, ze słaniającym się po postrzale Jackiem. Niezła robota.
1966 – Niesłusznie oskarżeni – Caligula

Sytuacja zgoła kafkowska: trójka Bogu ducha winnych kowbojów zostaje omyłkowo wzięta za bandytów, wobec czego muszą uciekać przed samosądem z rąk łowców głów. Scenariusz napisał Jack Nicholson, reżyserował Hellman w ramach pakietu łączonego z W poszukiwaniu zemsty. Niesłusznie oskarżeni to ten nieco mniej wyrazisty film z duetu, nieco mniej „kwasowy”, ale to wciąż intrygujące, niespiesznie poprowadzone kino z wplecioną w losy bohaterów atmosferą bezustannego zagrożenia.
Vern (Cameron Mitchell) i Wes (Nicholson) są w zasadzie skazani na porażkę i mamy tego świadomość przez niemal cały seans. Od momentu strzelaniny pośród wzgórz napięcie utrzymuje się na jednostajnym poziomie. Nie ma tu heroicznych postaw, nie ma z góry określonych moralnie postaci rodem z klasycznego westernu, nie ma żadnego pojedynku, w którego trakcie sprawiedliwość mogłaby zwyciężyć. Są zwykli ludzie, zaszczuci i zdesperowani, z czasem mimowolnie wchodzący w buty kryminalistów, po to tylko by zyskać nikłą szansę na przetrwanie. Ich prześladowcom Hellman poświęca niewiele czasu, pozostają bezimienni jak kaci zesłani przez okrutny, bezsensowny los. Zgodnie z oczekiwaniami finał nie przynosi żadnych fajerwerków, po „kafkowsku” zostawia widza z uczuciem niepokoju.
1966 – W poszukiwaniu zemsty – Caligula

(Tekst pochodzi z wyliczanki o acid westernach, którą znajdziesz tutaj.)
Po nakręceniu dla Rogera Cormana dwóch filmów wojennych na Filipinach, Tylnymi drzwiami do piekła i Flight to Fury (oba z 1964 roku), Monte Hellman i Jack Nicholson napotkali sugestię ze strony producenta: „stwórzcie mi teraz dwa westerny w cenie jednego”. Tak oto reżysersko-aktorski tandem wylądował na pustyni w Utah z dwoma scenariuszami, jednym autorstwa samego Nicholsona, drugim od zaprzyjaźnionej z twórcami Carole Eastman (później będzie współtworzyć skrypt do Pięciu łatwych utworów [1970] Boba Rafelsona). Pierwszy z nich przekształcił się w Niesłusznie oskarżonych, kameralną końską operę na pograniczu dramatu psychologicznego. Drugi stanowił podwaliny pod W poszukiwaniu zemsty, obraz ochrzczony przez krytykę jako „pierwszy western egzystencjalny”, tudzież – „pierwszy acid western”.
Warren Oates wciela się tutaj w poszukiwacza złota. On i jego kompan (Will Hutchins) zostają wynajęci przez tajemniczą kobietę (Millie Perkins), by eskortować ją do położonego gdzieś na pustyni małego miasteczka. Z czasem do tej trójki dołącza on: bezwzględny „łowca głów” (Nicholson), zatrudniony przez kobietę w bliżej niesprecyzowanym celu.
Pomimo ciepłego przyjęcia ze strony krytyki na festiwalach, ani Niesłusznie oskarżeni, ani W poszukiwaniu zemsty nie były w stanie znaleźć dystrybucji kinowej i ostatecznie dla szerokiej publiki wyemitowane zostały dopiero w telewizji. Niespieszne tempo narracji, duszna atmosfera, niejasne zakończenie – te elementy musiały w oczach potencjonalnych dystrybutorów dyskredytować dzieło Hellmana jako twór zanadto hermetyczny. Twórca Two-Lane Blacktop (1971) oferuje bowiem western odarty ze wszystkich zbędnych ozdobników, prostą opowieść o podróży przez pustynię, którą wieńczy posępny finał. Jest to też historia wraz z biegiem czasu coraz bardziej deliryczna, oparta na niedopowiedzeniach, coraz mocniej skręcająca w kierunku koszmarnego omamu wywołanego przez odwodnienie i postępującą paranoję. Bijąca z ekranu asceza ma zresztą bardzo konkretną przyczynę: dysponujący ograniczonym do minimum budżetem Hellman filmował na spieczonym słońcem odludziu, bez żadnego dodatkowego oświetlenia, z udziałem siedmioosobowej ekipy, z czego cztery osoby liczyła cała (z wyjątkiem drobnych epizodów w scenach rozgrywających się w osadzie) obsada aktorska. Efekt jest bez mała narkotyczny, przesiąknięty niepokojem, niczym umysł skręcający na tripie w złe rejony, skąd – istnieje takowa obawa – może nie być już powrotu. Podróż do jądra ciemności w pełnym słońcu.
1971 – Two-Lane Blacktop – Caligula

(Poniżej znajduje się fragment obszerniejszego tekstu. Całość przeczytasz tutaj.)
Two-Lane Blacktop ma czworo bohaterów: Kierowca i Mechanik (nigdy nie poznajemy imion żadnej z filmowych postaci) spotykają młodą autostopowiczkę podczas jazdy z Kalifornii na Wschodnie Wybrzeże. Dziewczyna dołącza do nich i będzie świadkiem mającego ciągnąć się aż do Waszyngtonu wyścigu z kierowcą Pontiaca GTO. Jak zwykle ma to miejsce w kinie drogi, fabuła ma tu charakter epizodyczny, bo też znajdujemy się w ciągłym ruchu, wraz z bohaterami poznajemy przypadkowych ludzi i jesteśmy świadkami mniej lub bardziej błahych zdarzeń, czasem dramatycznych, czasem po prostu zwyczajnych, wypełniających życie codzienne każdego z nas. Rywalizacja na szosie ma tutaj ponadto dwa poziomy, bo stawką jest zarówno wygrana auta przeciwnika, jak i względy autostopowiczki, do której w trakcie podróży umizguje się każdy z trzech samców.
Największym wyzwaniem na etapie przygotowań do realizacji było skompletowanie obsady. Jedynie w kwestii postaci kierowcy GTO Hellman nie miał wątpliwości: od początku zagrać miał go Warren Oates. W przypadku pozostałych bohaterów twórca był zdecydowany postawić na naturszczyków. Idealną kandydatkę do roli autostopowiczki znalazł w osobie 18-letniej Laurie Bird (później zagra u niego również w Cockfighter [1974]). Kierowcą został muzyk James Taylor – jak przyznał sam reżyser, zadecydowała twarz piosenkarza, którą zobaczył na billboardzie reklamującym jego album. W Mechanika wcielił się z kolei Dennis Wilson, perkusista The Beach Boys. Oprócz Oatesa nikt z obsady nie miał możliwości przeczytania całego scenariusza, a kolejne jego fragmenty były im przekazywane na dzień przed zdjęciami: była to zaplanowana przez Hellmana strategia, mająca na celu zachowanie możliwego maksimum autentyzmu i spontaniczności.
1974 – Walka kogutów – Dr. Butcher

Po Two-Lane Blacktop (1971), opowieści o nielegalnych wyścigach samochodowych, która mimo dobrego przyjęcia przez krytykę nie przyciągnęła tłumów do kin, Monte Hellman postanowił zrealizować projekt swojego mentora, Rogera Cormana. Niekwestionowany król kina klasy B od dłuższego czasu planował adaptację powieści Charlesa Willeforda Cockfighter, opowiadającej historię Franka Mansfielda – zawodnika specjalizującego się w nielegalnych walkach kogutów.
Główny trzon ekipy stanowili współpracujący już z Hellmanem przy okazji Two-Lane… Warren Oates, Laurie Bird i Harry Dean Stanton. Szybko jednak okazało się, że twórcy mają odmienne wizje filmu. Podczas gdy Hellman chciał skupić się na pogłębionej charakterystyce głównego bohatera, Corman stawiał na eksploatacyjne chwyty, które miały przyciągnąć żądną sensacji publiczność (Hellmanowi nie odpowiadała również półamatorska ekipa techniczna zaangażowana przez producenta).
W efekcie powstał film nierówny, rażący przede wszystkim niechlujnym montażem i skrótami fabularnymi. Niesławne sceny walk rozszarpujących się kogutów – zmontowane w stylu peckinpahowskiego slow motion – zostały dodane przez montażystę Lewisa Teague’a za namową Cormana, a wbrew woli reżysera. Za zdjęcia odpowiadał Néstor Almendros, późniejszy laureat Oscara za Niebiańskie dni Terrence’a Malicka.
Sfilmowana w półdokumentalnym stylu w prowincjonalnej Georgii, Walka kogutów ukazuje ten brutalny świat jako przestrzeń brudnych zagrywek, niespełnionych ambicji i zawiści. Dzięki znakomitej roli Oatesa Hellman ukazał pogrążanie się w nałogu (podlana alkoholem żądza zwyciężania) jako sposób na ucieczkę od monotonii życia na południu Stanów. Aby móc kontynuować swoją drogę, Frank sprzedaje dom, wcześniej przegrywając w zakładach dziewczynę i samochód z przyczepą. Jest nienasycony, gotów poświęcić wszystko dla wygranej. Gdy na horyzoncie pojawia się dawna miłość, bohater staje przed wyborem między kobietą a upragnionym tytułem „trenera roku”.
W większej części filmu dominuje narracja z offu – wymuszona przez fabularny zabieg: Frank przestaje się odzywać, chcąc symbolicznie odciąć się od przeszłości i własnego niewyparzonego języka, który pozbawił go szansy na sukces.
Choć wszystkie sceny walk kogutów zostały zainscenizowane specjalnie na potrzeby filmu, Cockfighter został zbanowany przez BBFC w Wielkiej Brytanii. Nie pomógł też wynik box office – według Cormana był to jedyny film, na którym nie zarobił. Producent zlecił przemontowanie obrazu Joe Dantemu i wypuścił go rok później pod tytułem Born to Kill, co jednak nie poprawiło sytuacji. Dziś film cieszy się kultowym statusem, choć nadal pozostaje solą w oku organizacji broniących praw zwierząt.
1978 – China 9, Liberty 37 – Caligula

Monte Hellman powraca po ponad dekadzie do westernu. Już bez psychodelicznego sosu W poszukiwaniu zemsty, w zgoła mniej ponurej odsłonie, ale zdecydowanie w ramach rewizjonistycznej formuły gatunku. W pewnym małym miasteczku, na stryczek za więziennymi kratami oczekuje Clayton (Fabio Testi), znany na Dzikim Zachodzie rewolwerowiec. W ostatniej chwili od marnej śmierci ratują go grube ryby z zarządu kolei. Zabijaka zatrzyma głowę na karku i odzyska wolność w zamian za sprzątnięcie dawnego pracownika kompanii, Matthew (Warren Oates). Clayton cel odnajduje bez trudu i zatrzymuje się u niego w gościnie, wówczas jednak zaczyna mieć wątpliwości co do sensu swojej misji…
Zdjęcia, za które odpowiedzialny był operator Felliniego Giuseppe Rotunno, odbywały się we włoskich i hiszpańskich plenerach, za soundtrack odpowiedzialny był sam Pino Donaggio, a jednak pomimo tych atrybutów China 9, Liberty 37 ze spagwestowym duchem wiele wspólnego nie ma. Nie znajdziemy tutaj również dojmującego pesymizmu czołowych dokonań antywesternu. Komediowa włoska odmiana? Też nie. Wyjściowy pomysł z łowcą głów ratującym własny zadek za sprawą kolejnego zlecenia również szybko schodzi tu na dalszy plan. Akcję rozkręca pojawiający się jeszcze w pierwszej połowie wątek romansowy i to on będzie prawdziwym zarzewiem konfliktu, w którego trakcie rzecz jasna padnie spora ilość trupów, tyle że kompletnie na marne. Tutaj dochodzimy do rewizjonistycznych tropów: hellmanowscy kowboje to zwykłe przeciętniaki, młodsi jeszcze garną się do zabijania, starszym już się nie chce. I nawet gdy w grę wchodzi honor to łatwo go przypadkiem pomylić ze zwykłą zapalczywością – jeśli zdasz sobie z tego sprawę, to masz łeb na karku i może uda ci się zatrzymać niepotrzebny rozlew krwi.
Wbrew jednak temu, co mogłyby sugerować powyższe słowa, twórca Cockfightera bynajmniej nie popada w kaznodziejską retorykę, a tonacja całej opowieści jest lekka, niezobowiązująca. Bo przecież cała awantura to spór dwóch facetów, z których jeden drugiemu przyprawił rogi, podczas gdy… mógł przecież go odstrzelić. Racje rozłożone są ponadto równo pomiędzy obu protagonistów: grany przez Testiego cyngiel do wynajęcia zabija bez większych trudności, ale nie widzi w tym sensu; Oates z kolei wciela się w starego wygę o dobrotliwym spojrzeniu, który wprawdzie ma na koncie trochę dawnych grzechów (jak wspomina, sam niegdyś na zlecenie Kolei wymordował całą rodzinę), dzisiaj jednak wiedzie spokojny żywot domatora. Sympatia widza jest po obu stronach, rozwiązanie patowej sytuacji z kolei letnie, pozbawione fajerwerków. „Zło” uosabiają tu bezwzględni kolejarze, którzy pojawiają się jednak wyłącznie na dalekim drugim planie.
Z powyższego mogłoby wynikać, że to strasznie rozlazła robota i… trochę tak jest. China 9… to celowy „snuj”, z premedytacją wymykający się gatunkowym schematom. Zakończenie nie jest ani przesadnie satysfakcjonujące, nie pozostawia widza z żadnym ważkim pytaniem – wiemy jedynie, że gdzieś tam na Dzikim Zachodzie świat się nieustannie zmienia, stare ustępuje nowemu, ale przecież to życie i, jak to życie, płynie sobie dalej. Ba! Autoironiczny epizod zalicza tu nawet Sam Peckinpah, jako pisarz budujący w swych tanich powieścidłach kowbojską legendę. Mit jest więc obecny, tyle że przy bliższym przyjrzeniu okazuje się on po prostu mało efektowny.
Obraz, który niejako zamyka właściwy dorobek reżyserski Hellmana (na przestrzeni kolejnych czterdziestu lat nakręci on już tylko trzy pełnometrażowe filmy) nie dopowiada więc w ramach dogorywającego wówczas gatunku nic istotnego, wydaje się spóźniony. Jakkolwiek banalnie jednak by to nie zabrzmiało – ciężko go nie polubić. Ma swój wigor zmęczonego życiem weterana, kilka fajnych pomysłów, niezawodną oprawę audiowizualną i mocny zestaw aktorski (panom towarzyszy zwyczajowo chętna do rozbieranek Jenny Agutter, na którą zawsze patrzę z czystą przyjemnością). Widać, w których miejscach przydałoby się „dociążyć” fabułę, gdzie zadbać o mocniejsze uderzenie, ale paradoksalnie to właśnie ta nonszalancja, brak jednoznacznego kierunku i swego rodzaju atonalność stanowią atuty, wywalając do kosza wszystko, czego oczekiwalibyśmy po tej historii.
1988 – Wyspa śmierci – Caligula

Pierwszy film nakręcony przez Monte Hellmana po 10-letniej przerwie, jaką twórca zaliczył po premierze westernu China 9, Liberty 37 (w międzyczasie, w 1982 roku, zmarł jego stały współpracownik i przyjaciel Warren Oates, któremu Iguana aka Wyspa śmierci została dedykowana). Podstawę scenariusza stanowiła powieść Alberto Vázqueza-Figueroa, która z kolei oparta była na losach XIX-wiecznego żeglarza nazwiskiem Patrick Watkins, który w okresie od 1807 do 1809 roku założył małą kolonię na jednej z niezamieszkałych wysp archipelagu Galapagos. Książka trafiła w ręce włoskiego producenta Franco Di Nunzio, znanego głównie ze współpracy z Ruggero Deodato przy Cannibal Holocaust i House on the Edge of the Park. Po rozmowach z Vázquezem-Figueroą Di Nunzio wyraził zainteresowanie adaptacją, ściągnął na pokład Hellmana i wysłał go wraz z międzynarodową ekipą na Wyspy Kanaryjskie.
Oberlus (znany szerszej publiczności z roli Eda Hurleya w Miasteczku Twin Peaks, Everett McGill) jest harpunnikiem na statku wielorybniczym. Ze względu na fakt, iż prawa część jego twarzy jest zdeformowana (wygląda, jakby pokrywały ją jaszczurcze łuski), spotyka się z ciągłymi drwinami i poniżaniem. Po jednym z przypadków, gdy niemal pada ofiarą linczu ze strony żeglarzy, mężczyzna opuszcza pokład i wpław udaje się do mijanej przez statek wyspy. Tutaj Oberlus poprzysięga zemstę na rodzaju ludzkim i zaczyna tworzyć własne „królestwo”, w którego skład będą wchodzić kolejni nieszczęśni rozbitkowie…
Iguana kreśli skrajnie pesymistyczny wizerunek homo sapiens, to wręcz spełniony sen chorego z pogardy mizantropa. Główny bohater to ofiara ludzkich przesądów i „chłopiec do bicia”, przede wszystkim jednak zepsuty owoc nienawiści, który pod względem okrucieństwa przerasta dotychczasowych oprawców. Kiedy nakazuje jednemu z „poddanych” odciąć głowę nieposłusznego kompana, jest cierpliwy i bezduszny, wie że jego rozkaz i tak zostanie wypełniony. Równie nieustępliwy i przenikliwy jest wówczas, gdy pragnie posiąść nie tylko ciało, ale i wieczne oddanie pojmanej arystokratki Carmen (Maru Valdivielso), którą traktuje w charakterze swej seksualnej niewolnicy.
Bohaterowie są tutaj albo socjopatycznymi mordercami z kompleksem niższości, jak Oberlus właśnie, albo bezwolnymi marionetkami, które w zamian za możliwość zachowania życia porzucają swoją godność i wartości moralne, którym rzekomo hołdowały. Wyjątkiem od reguły zdaje się postać kapitana odgrywana przez Fabio Testiego, który jako jedyny nie pozwala się złamać. Jest on jednocześnie jednym z tych, którzy brali aktywny udział w kształtowaniu samozwańczego Władcy w figurę potwora, którym się stał. Hellman w jaskrawy sposób obnaża kruchość cywilizacyjnych pęt, jasno pokazując że, jak wszystkie inne zwierzęta, człowiek zaprogramowany jest przede wszystkim na przetrwanie. Za nic ma przy tym normy politycznej poprawności, czego dowodem choćby scena gwałtu, w której kamera z bliska skupia się na zatopionej w ekstazie twarzy przeżywającej orgazm dostojnej damy dworu. W obliczu ekstremalnych sytuacji wszyscy jesteśmy sobie równi i nie ma to nic wspólnego z mrzonkami domorosłych socjalistów.
Cały ten ponury, nihilistyczny spektakl rozgrywa się przy tym pośród egzotycznych widoków rajskiej wyspy, która miast być przedsionkiem Edenu, okazuje się dziedzińcem piekła. Wygląda to trochę tak, jakby twórca W poszukiwaniu zemsty postanowił zrealizować kino płaszcza i szpady, ale z egzystencjalnym zacięciem. Kamera ochoczo chłonie wprawiające w zachwyt pejzaże, a nad dołującą wymową całego traktatu unosi się duch przygody, emocji dostarczają jednak nie efektowne pojedynki, a plugawe wnętrza małych i słabych ludzi, których bytowanie sprowadzone zostało do podstawowych funkcji: zdobywania pożywienia, snu, kopulacji. Posępny, nieniosący żadnej nadziei finał wieńczy dzieło, pozostawiając nas z malowniczym kadrem zachodzącego słońca i sklepienia niebieskiego, pod którym wegetujące istoty czekają na potwierdzenie swojej wartości, w zamian otrzymując niekończącą się drwinę i hańbę. Pijany człekowstrętem majstersztyk, bez miejsca na fałszywe tony i taryfę ulgową.
2010 – Road to Nowhere – Caligula

Kobieta siedzi na łóżku i maluje sobie paznokcie. Zaczyna je suszyć za pomocą suszarki. Następnie kładzie się na łóżku i… kieruje strumień powietrza na swoją twarz. Leży sobie tak i dmucha sobie w twarz… Otwierająca Road to Nowhere scena wbrew pozorom skłania do głębszych refleksji, niż mogłoby się wydawać i potwierdza kontrowersyjną, acz najwyraźniej prawdziwą tezę: kiedyś filmy były lepsze, bo filmowcy szanowali taśmę filmową. Przynajmniej większość z nich. W dobie kamer cyfrowych każdy może nakręcić film i u wielu niestety pokutuje błędne przekonanie, że jeśli będą przeciągać w nieskończoność kompletnie nic niewnoszące ujęcia, to ich dzieło będzie wyglądało na „artystyczne”, „festiwalowe”, etc.
Tyle że w tym przypadku nie mamy do czynienia z byle „każdym”, a z Monte Hellmanem, a więc twórcą, którego ciężko byłoby posądzać o koniunkturalizm czy pretensjonalność. Niestety, Road to Nowhere właśnie takie jest: pretensjonalne, nudne, rozwlekłe, przekombinowane. Miejscami odnosiłem wrażenie, że Hellman pragnął nakręcić swoją Zagubioną autostradę albo Mulholland Drive, z tym że zapomniał, że Lynchem się jest, a nie bywa (najbliżej swoją drogą tutaj chyba do… Inland Empire). Zleżała formuła „filmu w filmie” otrzymuje nieciekawą oprawę, w której przetykają się szyta grubymi (aż nazbyt) nićmi intryga, niemrawy romans i… coś w rodzaju pseudomistycyzmu. Kojarzycie klimaty „czy to wciąż film, czy już rzeczywistość” i na odwrót? To stąpanie po cienkim lodzie i twórca Cockfightera w tym przypadku niestety się przejechał. Nie dość, że punkt wyjścia jest co najmniej mętny (jacyś Kubańczycy, jakieś skradzione miliony, jakieś samobójstwo – to ma być materiał na wybitne noir, ale już ostatnie dokonania Seagala mają spójniejsze scenariusze), to na dokładkę dostajemy nieciekawe postacie, wygłaszające bełkotliwe, czasem wręcz grafomańskie linie dialogowe. Co gorsza, obraz z cyfrówki i niechlujnie zarejestrowany dźwięk, w połączeniu z kiepskim aktorstwem dają ogólne wrażenie obcowania z na poły amatorskim przedsięwzięciem. A całość trwa bite dwie godziny! Seans stanowi więc ciężką przeprawę: fabuła z pozoru wydaje się prosta, ale tak naprawdę jest wystarczająco zagmatwana, by nie chciało jej się śledzić. Wolę myśleć, że to wypadek przy pracy, a nie zaplanowane ze szczegółami podsumowanie pięciu dekad reżyserskiej kariery Hellmana. Tym bardziej że nic tu na dobrą sprawę na zaplanowane nie wygląda: to po prostu dowód na to, że nie każdy pomysł zasługuje na sfilmowanie. Smutne pożegnanie Mistrza.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.