Rok meduzy (1984)

Chris (Valérie Kaprisky) ma zaledwie 18 lat, ale trudno byłoby ją nazwać niewiniątkiem. Dwa lata wcześniej uwiodła żonatego przyjaciela rodziny, z którym zaszła w ciążę. Za aborcję zapłacili rodzice, a ona bezceremonialnie zerwała z kochankiem. Teraz Chris spędza wakacje w Saint-Tropez, gdzie paraduje po plaży topless i przyprawia panów w średnim wieku o krępujące drętwienie poniżej pasa. Dziewczyna ma świadomość swej urody, jej działania na mężczyzn i zaczyna bawić się w łamaczkę serc. Jak na złość opiera się jej ten jeden, na którym jej najbardziej zależy, przystojniak Romain (Bernard Giraudeau), utrzymujący się ze stręczycielstwa pośród wyższych sfer. Romain bardziej niż Chris zainteresowany jest jej matką, Claude (Caroline Cellier), którą to po szeregu mozolnych prób i mydlenia oczu udaje mu się w końcu poderwać. Widząc kiełkujący w najlepsze romans, nastolatka postanawia się zemścić na rodzicielce i człowieku, który odrzucił jej zaloty…

Zadziorne dźwięki Lorelei Niny Hagen, skąpane w słońcu plaże, dziewczęta niemal żywcem wyjęte z czołówki Policjantów z Miami (1984-1990), tylko że bardziej roznegliżowane – już na starcie wita nas dysonans. Rok meduzy to ekranizacja powieści Christophera Franka, zrealizowana… przez niego samego. Frank był urodzonym w Anglii francuskim powieściopisarzem, autorem scenariuszy i reżyserem, po latach pamiętany jest głównie jako autor La nuit américaine, książki na podstawie której Andrzej Żuławski nakręcił swój pierwszy film poza Polską, Najważniejsze to kochać (1975). Ulubiony obszar działania pana Franka: romanse, tyle że z górnej półki, upstrzone wątkami psychologicznymi, skupione na ciemnych stronach seksu, miłości, relacji międzyludzkich.

Nie inaczej jest w tym przypadku: Rok meduzy to erotyczny dramat, w którym Lazurowe Wybrzeże jest ludzkim piekiełkiem udającym raj na ziemi. Zaludniają je bogacze, próżniacy, znudzeni alkoholicy. I zepsute pannice, takie jak Chris. W Saint-Tropez nawet nastolatki paradują bez biustonoszy, nad plażą wisi atmosfera cokolwiek dekadencka, członkowie śmietanki towarzyskiej od rana walą drinki, dni snują się ospale, dla zabicia czasu zawiązują się krótkotrwałe romanse.

Nie do końca wiadomo czy Frank w większym stopniu tym rozpasaniem jest zniesmaczony czy zafascynowany. Wakacje na Riwierze to bezustanna parada świecących w słońcu cycków, golizny celebrowanej przez kamerę w każdym detalu. I niby nic w tym złego, bo przecież nagość to samo piękno i zdrowie. Problem w tym, że w kontekście tej frywolnej konwencji jakoś mało przekonująco wybrzmiewa gorzki finał, który jakby urwał się z zupełnie innej historii.

Ogólnie do twórców adaptujących własną prozę podchodzę z pewną nieufnością, nauczony na przykładach, że z reguły reżyser-autor nie ma wystarczającego dystansu do własnego dzieła. Co u Franka objawia się chociażby w całkowicie zbędnym komentarzu z offu, objaśniającym niuanse, które najwyraźniej twórcy łatwiej było oddać na papierze, niż za pomocą obiektywu. Efektem tych poczynań jest trochę literacka, staroświecka w stylu błahostka, która prędzej symuluje jakąkolwiek głębię, aniżeli ją naprawdę posiada. Po trosze taki rozkapryszony celuloidowy bachor, jak jego bohaterka – patrzy się nań z przyjemnością, ale gdy otwiera usta to zalatuje wiochą i dicho polo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *