Cité Obscure: Supermarket (1974)
Roland Klick startował jako nadzieja zachodnioniemieckiego kina. Jego debiut Bübchen (1968) spotkał się z ciepłym przyjęciem krytyki w kraju, późniejszy o dwa lata neo-western Deadlock został już dostrzeżony także za granicą i pociągnął za sobą między innymi oferty pracy z Hollywood. Klick odrzucił intratne propozycje i na swój kolejny projekt wybrał kameralny kryminał rozgrywający się na ulicach Hamburga.
Bohaterem Supermarketu jest młody włóczęga Willi (Charly Wierczejewski). Chłopak utrzymuje się z drobnych kradzieży, ma już za sobą pierwsze zatargi z prawem i kuratora na karku. Nieoczekiwanie swoją pomoc w wyjściu na prostą oferuje dzieciakowi znudzony rutyną pracy dziennikarz (Michael Degen). Willi jest jednak czupurny i sam nie może zdecydować czy bardziej interesuje go szare życie „kołtuna” czy niezobowiązująca egzystencja oprycha. Jego wahanie wykorzystuje inny drobny kryminalista, Theo (Walter Kohut), który proponuje chłopakowi udział w napadzie na supermarket…
O ile w Deadlock Klick szedł wręcz w acid westernową psychodelię, tak tutaj stawia na surowy realizm, czego najlepszym symbolem zatrudnienie do roli głównej naturszczyka, który na etapie produkcji naprawdę był na bakier z prawem (ponoć ekipa nie ujawniała nikomu, w jakich miejscach będą kręcone kolejnego dnia zdjęcia, aby uniknąć pojmania Wierczejewskiego przez policję). Zresztą tutaj nawet zawodowi aktorzy wyglądają jak ludzie z ulicy, a nie gwiazdy z żurnali. Gdy zaś pojawia się wątek romantyczny, to jest odpowiednio „przybrudzony” i wytaplany w rynsztokowej brei: ukochaną bohatera, Monikę (Eva Mattes) poznajemy, jak pijana w sztok słania się na środku ulicy i próbuje jeść rozrzucony na bruku makaron. Jest ona takim samym wyrzutkiem jak Willi, uliczną kurwą, która — jak sama przyznaje — potrzebuje, aby czasem ktoś jej przyłożył. To okrutny, nieprzyjazny świat, w którym nadzieja to absurdalny luksus.
W nadaniu opowieści pozorów jak największego realizmu pomaga zresztą drugi, nie mniej ważny niż Willi, a kto wie czy nie ważniejszy, bohater — samo miasto. Hamburg u Klicka to światowa stolica syfu, zaludniona przez przeróżnej maści męty, kryminalistów, alfonsów, prostytutki i całe ścierwo, jakie tylko rodzaj ludzki wyprodukował. Reżyser chętnie przemieszcza się z kamerą wzdłuż rozświetlonego blaskiem neonów Reeperbahnu, serca dzielnicy czerwonych latarni St. Pauli, gdzie godzinę uciech można kupić za kilka marek i gdzie sznaps leje się strumieniami. Zagląda do opuszczonych ruder, z pietyzmem rejestruje najbardziej obskurne rejony metropolii, obszczane perony U-Bahnu, upstrzone rzygowinami ulice nędzy. Portowe miasto jawi się jako współczesna Sodoma, żulernia opuszczona przez Boga, siedlisko wzgardzonych i nieuleczalnie pogubionych życiowo.
W tym zresztą tkwi największy urok Supermarketu — w bezustannie sączącej się z ekranu beznadziei, w namacalnym wręcz brudzie. Tu nawet podniosły, popowy utwór przewodni nabiera zupełnie innego znaczenia, gdy dokładnie wsłuchać się w tekst. Dzieło Niemca to filmowy ekwiwalent dworcowego kibla, ale nie takiego, w którym płacimy kulturalnej babci klozetowej 5 euro, by wejść do pachnącej środkami czyszczącymi umywalni, ale śmierdzącego gównem i szczynami, gdzie podstarzali pederaści czyhają cierpliwie na młodych, bezdomnych chłopców. W obliczu tego, jak Klick z rozmysłem i wręcz perwersyjną przyjemnością portretuje tę miejską latrynę, sama fabuła schodzi na drugi plan. Nie oznacza to, że staje się ona nieistotna — rozwój wydarzeń wciąż można śledzić z wypiekami na twarzy (patrz: kapitalna końcówka) – ale przyznam, że mnie w największym stopniu urzekła właśnie ta surowizna, z której Klick wydestylował majstersztyk klimatu i drapieżności. Kraut-noir jak ta lala. Taka gumowa, z sex shopu. Używana.
Pornograf i esteta. Ma gdzieś konwenanse. Do jego ulubionych twórców należą David Lynch, Stanley Kubrick, Gaspar Noé oraz Veit Harlan. Przyszedł ze śmiertelnego zimna, dlatego zawsze mu gorąco.