Walpurgisnacht, Teil IV. Kościana ręka
Dziś noc Walpurgi, noc zmarłych, tudzież – jak chcą niektórzy – złych duchów. Święto, podczas którego na tronie zasiada bogini Hel, wiedźmy urządzają sabaty, a bogobojni ludzie odprawiają rytuały mające na celu przepędzenie nieczystych sił. To także symboliczny początek lata w wielu kulturach. Z tej okazji już po raz czwarty dostarczamy Wam zestaw celuloidowych opowieści niesamowitych, pełnych czarnej magii, zjawisk nadprzyrodzonych i potworności wszelakich. Zapraszamy do wspólnego świętowania oraz seansów przesiąkniętych przyczajoną grozą. W stworzeniu tego zestawienia ponownie wspomógł nas Mariusz Czernic z Panoramy Kina.
1967 – This Night I’ll Possess Your Corpse (reż. José Mojica Marins) – Simply
Nie mieliśmy drugiego tak ekscentrycznego, autokreatywnego artysty od grozy gotyckiej, jak José Mojica Marins. W jednym z najbardziej restrykcyjnych obyczajowo krajów, jakim była Brazylia przełomu 60/70, potrafił stworzyć rodzimą odmianę horroru, ucieleśnioną przez sataniczno-bluźnierczą postać pogrzebowego przedsiębiorcy Józka Trumniarza (Ze do Caixao/Coffin Joe) odgrywaną osobiście. Jego teatralnie ekspresyjne tyrady przeciwko Bogu i wierze (godne Mickiewicza) jako represyjnym, kolektywnym iluzjom, odbierane były jako manifestacja wolności i buntu przeciw systemowi, który powołał do życia najpierw trzęsące gettami w metropoliach gangi złożone z dzieci, a potem policyjne szwadrony śmierci pacyfikujące je z całą bezwzględnością. Sam José Mojica też się nie opierdalał, do legendy przeszły jego performerskie metody polegające na stosowaniu jadowitych pająków i węży (bieda była, na efekty specjalne mogli sobie pozwolić serialowcy stołecznej telewizji). José zdobywał gadzinę od domorosłych entomologów, jak choćby te kilkadziesiąt ogromnych pajęczaków (gdzie każdy miał własne imię), które aktorki przyjmowały potem na gołe ciała. Jego dwa najsłynniejsze, obrazoburcze horrory z lat 60 wciąż szokują maszystowsko-turbo-nietzscheańskim triumfalizmem, a ich tytuły nadal rzucają wyzwanie wyobraźni: O Północy Porwę Twą Duszę i Tej Nocy Posiądę Twe Zwłoki (kiedyś wertując archiwalne roczniki tygodnika Film spotkałem się z translatorską ekstrawagancją pt. Dziś w Nocy Wcielę się w Twojego Trupa). I on w tym wszystkim, immoralista w cylindrze z 15 centymetrowymi paznokciami (autentycznymi!), plujący pogardą na pospólstwo i jadem na chrześcijaństwo byroniczny sadysta, w swej misji oczyszczania zniewolonych umysłów gawiedzi gotów dopuścić się najohydniejszych zbrodni. Ktoś mógłby pewnie pomyśleć, że to cokolwiek jarmarczna hucpa. A ja mu odpowiem, że wszystko, tylko nie to, albowiem jego nienawiść była w tym czasie święta i to się czuje do teraz. Brazylijczycy pokochali go od razu i na zawsze.
Finał pierwszego entre naszego bohatera, At Midnight I’ll Take Your Soul (1964) to histeryczny monodram, w którym Coffin Joe pada ofiarą ataku duchów swoich ofiar i najwyraźniej odwala kitę. Trzeba przyznać, że tak spazmatycznego aktorstwa próżno szukać w brytyjskim, czy nawet włoskim kinie tamtych lat, Marins miota się tu jak wczesny Mifune. Sukces filmu sprawił, że Coffin Joe zostaje jednak odratowany w kontynuacji. This Night I’ll Possess Your Corpse przynosi też ostentacyjne spotęgowanie komponentów terroru, gore i seksu, które wybijają się tu grubo ponad standardy A. D. 1967. Coffin Joe, podobnie jak w części pierwszej, zawzięcie poszukuje kobiety idealnej z którą zamierza spłodzić syna i poprzez kontinuum więzów krwi uzyskać nieśmiertelność. Poprzednio nie tyle poszukiwał, co brał je siłą i gwałcił, teraz porywa kilka na raz by poddać je makabrycznemu testowi z udziałem wspomnianych gadów i pająków. Najbardziej lubieżna i atrakcyjna z uprowadzonych nie tylko wychodzi z tej próby zwycięsko, ale w przeciwieństwie do nieszczęśnic z części pierwszej od samego początku wyraźnie na niego leci. Pozostałe giną w męczarniach w krypcie pełnej węży, a jedna zostaje oddana w prezencie garbatemu pomagierowi Joego, który niechcący skręca jej kark podczas gwałtu. Joe znajduje niedługo jeszcze lepszą kandydatkę, pannicę z dobrego domu od pierwszego wejrzenia pałającą doń jeszcze większą chcicą niż on sam. Wszystko wydaje się odtąd zmierzać ku szczęśliwemu spełnieniu. Niestety Joe podczas okrutnych egzaminów z grupką kobiet popełnił fatalny z punktu widzenia jego filozofii, błąd. Gdy to się wyda, cała jego egzystencja przybierze formę jednego spiralnego mane, tekel, fares, wsysającego Józka w otchłań zagłady.
Trzeba pamiętać, że Coffin Joe (rozpościerający pod peleryną dłonie niczym szydercza replika Chrystusa z Rio) to zło immanentne, nie wynikające z namaszczenia diabelską siłą wyższą. Dopiero swą własną intensywnością zdolne demony obudzić. Podczas snu Joe zostaje wyciągnięty z wyra przez upiorną postać prawdopodobnie wykonaną przez Magdalenę Abakanowicz po cracku i zawleczony do samego piekła. Cały ten infernalny setup, niczym w eisensteinowskim Spisku Bojarów (1945) jest kolorowy i przynosi jaskrawo (fowistycznie?) campową wizję tortur potępionych (jest też Lucyfer, zgadnij, kto go zagrał?) zdolną przyprawić o konsternację wszystkich Benjaminów Christensenów tego świata. Nie napiszę nic więcej, to po prostu trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć… Ale to nie koniec nieszczęść, te bowiem eksplodowały także po drugiej stronie kamery. Doprowadzona do ostateczności brazylijska cenzura zagroziła że nie wpuści tego zboczonego filmu na ekrany jeżeli ostatecznie jego bohater się nie nawróci. Reżyser nie miał wyjścia i w finale Coffin Joe osaczony przez tłum linczowników z jednej i upiory swych ofiar z drugiej strony, zanim utonie w bagnie uwierzy w Boga! José Mojica Marins uznał ten kompromis za klątwę rzuconą na niego przez los (!!!), którego nie powinien już dalej kusić. Dlatego ostatnia część trylogii przygód Coffin Joe powstanie dopiero po 40 latach. Będzie to skąpane w gore i goliźnie, zaskakująco udane Embodiment of Evil (2006).
1972 – Erotic Witchcraft (reż. Mario Mercier) – Justine de Sade
Pierwszy pełnometrażowy obraz Mario Merciera (reżysera La papesse z 1974 r.), zakazany przez francuski Kościół, pocięty i pozmieniany przez producentów, ostał się jedynie jako zlepek chaotycznych scen i niewyraźnych, zabarwionych na żółto obrazów. Pomimo tego, francuskie kuriozum nadal fascynuje uwodząc widza psychodeliczną atmosferą pełną magii i seksu. Choć momentami ciężko połapać się w fabule, surrealistyczne obrazy zostają pod powiekami na długo po seansie.
Mercier wprowadza nas w magiczny świat własnej wyobraźni niczym szaman. Jego sztukę, podobnie jak tę Rollina czy Robbe-Grilleta, należy odbierać zmysłowo, nie racjonalnie. Znamienne zresztą, że wszyscy trzej zajmowali się nią szeroko: pisząc powieści, rysując czy będąc po prostu jej admiratorami. Erotic Witchcraft jest doskonałym przykładem francuskiego cinema fantastique pełnego surrealistycznych obrazów, erotyki i postaci nie z tego świata.
Bohaterem filmu jest Raymond, młodzieniec wychowywany przez kabalistycznego maga. Gdy mistrz umiera, na ucznia przechodzi obowiązek dbania o tajemniczy, czarodziejski byt (prawdopodobnie golema, bądź też jego córkę – jak już wspomniałam, fabuła nie jest do końca jasna), La Goulve. Istota ma za zadanie chronić Raymonda, jednak pod żadnym pozorem nie należy wykorzystywać jej zdolności do własnych celów. Nieszczęśliwy, wiecznie gnębiony i odtrącany przez kobiety chłopak nie słucha jednak zaleceń przekazanych przez maga i zmusza La Goulve do uwięzienia jego kuzynki oraz dokonania zemsty na tych, którzy go skrzywdzili.
Dalsza część fabuły jawi się niczym psychodeliczny trip pływający w oparach żółtawej mgły. Posągowa La Goulve kryje się w odłamkach lustra, przeszywa władczym wzrokiem i uwodzi bohaterki wiodąc je do lasu i prosto w ramiona Raymonda. To owoc rytuałów – niejednokrotnie krwawych, podczas których poświęcone zostają zwierzęta. Podczas onirycznych sekwencji czarów demoniczna La Goulve skłania kobiety do nagiego tańca pośród węży, cięcia własnej skóry szkłem. Gdzieś w międzyczasie z odciętej głowy wypełzają węże, a jeden z bohaterów śni o półnagich zjawach i własnej twarzy zamieniającej się w… glinę?
Gotycki entourage pełen ruin, mgieł i lasów, efemeryczne niewiasty przypominające nimfy i psychodeliczne dźwięki budują narkotyczną atmosferę krainy snów. Postacie z filmu Merciera przypominają raczej manekiny lub kierowane tajemniczą siłą marionetki niż pełnowymiarowych bohaterów. W tle przewija się wątek płci – niedookreślonej, płynnej (delikatnej urody Raymond zamieniający się w La Goulve). Tożsamość niczym glina z której da się wyrzeźbić golema. Całość wieńczy mroczne zakończenie, doskonale wpisujące się w motyw niekończącego się koszmaru. Is all that we see or seem, but a dream within a dream?
1973 – The Loreley’s Grasp (reż. Amando de Ossorio) – Mariusz Czernic
Czy oskarżyłbyś panterę lub wulkan o okrucieństwo? To siły wolne, które stoją ponad ludzkimi uczuciami.
Nazwę Loreley nosi „szemrząca skała” w Nadrenii, niebezpieczna dla żeglugi, gdzie można usłyszeć echo, które zgodnie z tradycją uznawane jest za echo śpiewu pewnej kobiety. Narodziła się w balladzie Clemensa Brentano z 1801 roku – jako czarodziejka o „oczach jak dwa płomienie i ramionach jak magiczne różdżki”. Nieświadomie doprowadzała mężczyzn do utraty zmysłów i śmierci, a kiedy sama się nieszczęśliwie zakochała, rzuciła się ze skały w otchłań Renu. Jej związek z wodą sprawił, że w kulturze zapisała się jako Wassergeist (duch wody) lub die Nixe (syrena). Była inspiracją dla artystów: poetów, prozaików, malarzy, przede wszystkim kompozytorów – od Franza Liszta i Felixa Mendelssohna po klimaty rockowe i heavy metalowe (np. Scorpions). Echa tej historii można odnaleźć na polskim gruncie, czego przykładem jest Lorelai Haliny Mlynkowej.
Akcja filmu dzieje się w miasteczku nad Renem. Już na starcie widz otrzymuje brutalną scenę ataku potwora na młodą kobietę. To wydarzenie wstrząsa lokalną społecznością – okazuje się bowiem, że sprawca pozbawił ofiarę serca, co wskazuje na wyjątkowe, nieludzkie okrucieństwo. Strach podsyca niewidomy skrzypek (Francisco Nieto), który przytacza treść starożytnej legendy: „Nocą przy pełni księżyca Loreley przyjmuje formę plugawej bestii. Musi pożerać ludzkie serca, by powrócić do wiecznego snu”… Do burmistrza (Luis Induni) zgłasza się nauczycielka ze szkoły z internatem, Elke Ackerman (Silvia Tortosa), z prośbą o ochronę. W odpowiedzi do szkoły dla dziewcząt zostaje wysłany doświadczony myśliwy Sigurd (Tony Kendall). Dotychczas polował na dziki i niedźwiedzie, a teraz czeka go trudniejsze wyzwanie – walka z urokiem, jaki roztaczają wokół siebie kobiety, w tym ta najgroźniejsza, Loreley (Helga Liné).
Amando de Ossorio – chwilę po nakręceniu swojego sztandarowego dzieła (Grobowce ślepej śmierci, 1972) – sięgnął po germańską mitologię. Historię nieszczęśnicy o złamanym sercu doprawił elementami sagi o Nibelungach. Przemiana w potwora następuje za sprawą klątwy Wotana, władcy Walhalli, a w punkcie kulminacyjnym pojawia się skarb Nibelungów ukryty w skalnej świątyni, do której prowadzą podwodne korytarze. Imiona Sigurd i Alberyk pojawiające się w filmie też są zaczerpnięte z mitu, a radioaktywny nóż, którym można zabić potwora pełni tu podobną rolę, co miecz Zygfryda w Pieśni o Nibelungach. Niedostatki budżetowe w tej produkcji zostały sprytnie przysłonięte za sprawą solidnej dawki gore. Szpony potwora ranią boleśnie pokrywając ciała krwawymi bliznami, czasem sięgają głębiej rozrywając cielesną powłokę tak, że widać bijące serce. Jedna z ofiar jest przed śmiercią okładana batem, a kiedy upada przewraca kolbę laboratoryjną z kwasem, czym oszpeca swoją i tak już mocno poranioną twarz. Film bardzo zyskuje również dzięki kapitalnej i dość zróżnicowanej ścieżce dźwiękowej. Kompozytor Antón García Abril oprócz pulsującego rytmicznie głównego motywu grozy z użyciem chóru stworzył także zmysłowy utwór na saksofon oraz motyw ślepego artysty grany na skrzypcach, osobną ilustrację muzyczną ma również scena na basenie czy w laboratorium.
Ten zapomniany hiszpański horror ma swoje wady typowe dla kiczowatych produkcji o gumowych potworach, ale to dobre wprowadzenie do germańskiej mitologii i kultury. Niemieckie i hiszpańskie lokacje zostały użyte bez zarzutu, sceny grozy w połączeniu z praktycznymi efektami spełniły swoje zadanie, aktorstwo pozostawiło wprawdzie wiele do życzenia, ale zrekompensowano to optymalną liczbą atrakcyjnych kobiet. Trudno nie poddać się temu czarowi roztaczanemu przez Loreley, trudno przejść obojętnie obok tak potężnego, dalekiego od subtelności „uścisku” potwora.
1977 – Dark Echoes (reż. George Robotham) – Caligula
Małą austriacką wioską wstrząsa seria tajemniczych zbrodni. Bezradny inspektor policji wzywa do pomocy w śledztwie swego dobrego znajomego, który słynie ze zdolności parapsychicznych. Medium szybko odkrywa, że zabójstwa mają związek z tragedią, która wydarzyła się w okolicy przed wiekiem: równo sto lat wcześniej w położonym obok miejscowości jeziorze zatonął statek wraz z całą załogą…
Austriacko-jugosłowiański snuj, który pod względem szkieletu fabularnego mógł stanowić źródło inspiracji dla Carpenterowskiej Mgły (1980). Pod względem wykonania nie ma sensu porównywać obu obrazów: jedyny film w reżyserskiej karierze George’a Robothama, na co dzień cenionego kaskadera i okazjonalnie aktora drugiego planu, cierpi niestety z powodu rozlicznych mankamentów i potknięć niedoświadczonej ekipy. Pierwsze 70 minut seansu to zgoła nieporadne połączenie horroru i kryminału, w którym brak napięcia i klimatu, a akcję zastępują przydługie i raczej bezcelowe sceny dialogowe. Dziać zaczyna się dopiero pod koniec, kiedy to twórcy przedstawiają wreszcie widowni postać mściwego kapitana statku — nadgniłego zombie czającego się w odmętach przeklętego jeziora. Solidnie zrealizowane sceny podwodnych potyczek wynagradzają częściowo wcześniejsze roztargnienie obrazu, znajdzie się nawet miejsce na jedną, ale za to konkretnie makabryczną, scenę gore, w której umarlak przecina głowę wiedźmy na pół. Z czerepu wycieka mózg, jest krwawo i dosadnie, aż żal, że Robotham nie postawił na więcej tego typu atrakcji.
Pozycja zatem wysoce nierówna, mocno wybrakowana, cierpliwość niejednego fana filmowej grozy wystawi zapewne na próbę, ale nie sposób odmówić jej zarazem pewnych atutów. Oprócz wyglądu obślizgłego kapitana i zajmującej ostatnie 20 minut potyczki na jeziorze pośród wabików wypada również odnotować udział niemieckiej gwiazdy kina gatunków Karin Dor (Twarz Fu Manchu [1965], Żyje się tylko dwa razy [1967], Dracula vs. Frankenstein [1970]) oraz wybitnie malownicze lokacje, w których rzecz była kręcona, nadające całości pełen „egzotyki” posmak zapomnianego euro trashu. Do miana niedocenionej perły gatunku brakuje tu wprawdzie sporo, ale koneserzy wzgardzonych okazów powinni mieć na czym zawiesić oko.
1977 – Strasek, der Vampir (reż. Theodor Boder) – Caligula
Serbia, początek XX wieku. 12-letni Stefan Strasek (Oscar Olano) zostaje całkiem sam po śmierci matki. Na jej łożu śmierci złożył obietnicę, że nie pojedzie zamieszkać razem z ojcem, który zostawił ich przed laty. Mijają dni, tygodnie, w końcu słuch o chłopcu ginie, nikt nie wie gdzie jest, ani nawet czy żyje. Odnajdzie się dopiero po latach, w szwajcarskich Alpach, jako „istota nocy”…
Dzieło fotografa, co widać, słychać i czuć. Zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym sensie. Debiutant Theodor Boder swój film zadedykował Carlowi Theodorowi Dreyerowi, co w połączeniu z tematyką automatycznie nasuwa skojarzenia z jednym z najsłynniejszych dokonań Duńczyka, Wampirem (1931). Boder filmuje w czerni i bieli, w statycznych, celebrowanych w nieskończoność ujęciach. Oko do kadrów ma niezłe, niektóre sceny mają w sobie poetycką moc „starych niemieckich mistrzów”. Niestety, niewiele dobrego da się powiedzieć o samym scenariuszu: materiału jest tutaj na studencką, kilkunastominutową etiudę, ale twórca zdecydował się rozciągnąć opowieść do pełnego metrażu. Nie ma miejsca na żadną akcję, nawet napięcie jest w zasadzie nieobecne, a finał historii stanowi gigantyczne rozczarowanie, pogłębiając wrażenie na poły amatorskiego charakteru przedsięwzięcia. Tam, gdzie Boder nawala po całości w kwestii wykreowania angażującej fabuły, nadrabia na szczęście klimatem. Oparte na grze światłocieniem zdjęcia wzbogacone zostały o ambientową muzykę, do której zapewne sam Varg Vikernes zapamiętale waliłby konia. Atmosfera jest gęsta zatem nawet wówczas… gdy nie dzieje się kompletnie nic. Arthouse’owa ciekawostka dla cierpliwych i przedkładających smakowanie obrazu i dźwięku nad sens i logikę.
1980 – The Watcher in the Woods (reż. John Hough) – Justine de Sade
W latach 1970-1989, po śmierci swojego założyciela, Disney przechodził tzw. Dark Age. W owym czasie, zagubione studio poszukiwało nowej drogi biorąc na tapet dość niespodziewaną tematykę. Jednym z powstałych wówczas filmów był, oparty na noweli A Watcher in the Woods Florence Engel Randall, horror który w zamierzeniu miał być czymś w rodzaju disneyowskiej odpowiedzi na Egzorcystę (1973). Przez lata wycierpiał jednak wiele przygód – przerażony zbyt mocnymi scenami Disney wymuszał wiele zmian i cięć. Rezultatem kilka mniej lub bardziej oficjalnych zakończeń oraz kolejne, alternatywne*. Najciekawszym jest jednak to, że niektóre z nich całkowicie zmieniają wydźwięk i przynależność gatunkową filmu. W zależności od finału, obraz może pozostać dość prostym horrorem o duchach lub też… wejść w rejon science fiction.
Zacznijmy jednak od początku. Akcja filmu rozgrywa się w starym domu w Anglii, do którego wprowadza się czteroosobowa rodzina (z Carroll Baker na czele). Starsza córka państwa Curtis (Lynn Holly Johnson) odczuwa tam czyjąś obecność i doświadcza coraz bardziej zagadkowych zjawisk. Gdy zapytana o historię domu właścicielka (Bette Davis) opowiada o tragicznym zaćmieniu Słońca, podczas którego jej córka rozpłynęła się w powietrzu, Jen zaczyna przeczuwać, że to właśnie zaginiona nastolatka próbuje skontaktować się z nią z zaświatów.
The Watcher in the Woods kojarzy się ze zlepkiem horroru gotyckiego, folk horroru, Poltergeista (1982) i lovecraftiańskich elementów. Miejscem akcji jest ponura angielska posiadłość otoczona lasem, a w sercu fabuły leży mroczna tajemnica. Nadnaturalny byt porozumiewa się poprzez małą dziewczynkę, a las wydaje się skrywać więcej niźli tylko zwierzęta. Dochodzi do tego też wątek okultystyczny, a nawet kosmiczny… Ten dziwaczny miks może wydawać się przekombinowanym, ostatecznie jednak zdaje egzamin (choć zakończenie może wprawić w lekką konsternację). Film posiada za to zupełnie inny problem – ewidentnie nie może zdecydować się do kogo chce trafić. Jak na pełnoprawny horror wydaje się nazbyt grzeczny i zachowawczy, zaś jak na film dla dzieci – nazbyt straszny i skomplikowany fabularnie. Nic to jednak biorąc pod uwagę, że posiada masę uroku.
Tym co urzekło mnie w obrazie Houghsa jest atmosfera tajemnicy i lekko oniryczny klimat – las wzywający dziewczęta niczym Król Olch, zjawa w bieli pojawiająca się w lustrach, w trumnie i na tafli wody, tajemniczy trójkątny symbol. Całość prezentuje się niczym mroczna baśń. Ucztą dla oczu jest też scenografia składająca się z porośniętych bluszczem murów, tajemniczych przejść, gotyckich kościołów, witraży, luster, cmentarzy. Najciekawszy jest jednak niepokojący prolog (cenzurowany przez Disney) w którym tajemnicza siła straszy małą dziewczynkę i sprawia, że jej lalka staje w płomieniach, a także sam oryginalny finał o lovecraftiańskim zabarwieniu. Samo to wystarczy by uznać The Watcher in the Woods za interesującą kartę w historii bajkowego studia filmowego. A także przerażającą dobranockę dla niegrzecznych dzieci. Pamiętajcie tylko by po seansie nie zaglądać do lasu.
*polecam obejrzeć pełną wersję filmu z zakończeniem będącym połączeniem oficjalnego i alternatywnego – tak zmontowany obraz wydaje się mieć najwięcej sensu. Do takiej też wersji odnoszę się w dalszej części tekstu.
1988 – The Dreaming (reż. Mario Andreacchio) – Dr Butcher M.D.
Enigmatyczny, momentami przygniatający wręcz swoim klimatem australijski flick, w którym dramatyczna historia sprzed wieków powtarza się w zapętlonej nieuchronności wydarzeń. Podczas prac archeologicznych na pocztówkowej Wyspie Kangura profesor Bernard Thornton (Arthur Dignam) odnajduje aborygeńskie przedmioty i masowy grób, prawdopodobnie będący pozostałością po ataku na mieszkańców wyspy, dokonanego przez wielorybników polujących na foki. Po pewnym czasie od owego odkrycia córka naukowca, lekarka Cathy (Penny Cook), próbuje ratować od śmierci pobitą do nieprzytomności aborygeńską aktywistkę, która wraz z grupą znajomych dokonała napadu na muzeum historii swoich przodków. Okazuje się, że oba wydarzenia są ze sobą powiązane i prowadzą do koszmarów, które opętują Cathy. Jedyną możliwością ich zastopowania jest podróż na wyspę i rozwiązanie zagadki związanej z historią sprzed wieków.
Mario Andreacchio, znany z Uczciwej gry (1986), solidnego survivala dziejącego się w australijskim Outbacku, tym razem opowiada historię związaną z przeszłością swojego kraju, inspirowaną wierzeniami Aborygenów. Reżyser eksperymentuje z kolorystyką ujęć (uwagę przykuwa zwłaszcza użycie filtrów indygo na przemian ze sjeną, tworzących niesamowicie odrealniony klimat), specyficznym kadrowaniem i efektownym użyciem cieni i półcieni, co sprawia, że mamy do czynienia z intuicyjnie wykreowaną wizją współczesnej małej apokalipsy. Owa nieuchronność nienazwanego niebezpieczeństwa przenika cały film, sytuując go w zaszczytnym gronie najlepszych australijskich opowieści grozy – złowroga, przytłaczająca muzyka ma w tym swój znakomity udział. Pomaga w tym także aktorstwo głównych postaci i świetne budowanie napięcia, osiągane dzięki wspomnianym powyżej środkom – historia w finale zmierza w kierunku moralitetu o rozliczaniu błędów przeszłych pokoleń i nieubłaganego losu. Pojawiają się nawet tropy freudowskie, co sprawia, że The Dreaming funkcjonuje dziś jako dzieło niejednoznaczne w interpretacji, przez co jeszcze bardziej fascynujące. W pewnym momencie zresztą fabuła wkracza wprost w koszmary bohaterki, które przenikają do jej świata, funkcjonując w nim na równych prawach z rzeczywistością; w końcu chwilę wcześniej na rozstaju dróg skręciła do Innsmouth… Porywająca, warta odkrycia perełka.
1990 – Wiedźmy (reż. Nicolas Roeg) – Caligula
Wiedźmy istnieją naprawdę. Żyją pośród nas i na pierwszy rzut oka niczym nie różnią się od zwykłych kobiet. Łysiny przykrywają perukami, pazury pod czarnymi rękawiczkami, a kwadratowe stopy w niewygodnym obuwiu. Rozpoznać je można po charakterystycznym błysku w oku. I po tym, że mijając dziecko zatykają nos. Bo każda wiedźma najbardziej na świecie nienawidzi właśnie dzieci, które dla niej pachną jak psia kupa. Nic dziwnego zatem, że pod przewodnictwem Wielkiej Matki (Anjelica Huston) wiedźmy całej Anglii planują potajemnie dziecięcy holokaust. Miejscem ich spiskowania jest przytulny hotelik nad morzem, gdzie wypróbują swoją tajemną miksturę na małym Łukaszku (Jasen Fisher), zamieniając chłopca w mysz…
Nicolas Roeg ekranizuje Roalda Dahla. Dla twórcy Człowieka, który spadł na ziemię (1976) repertuar to zgoła niecodzienny, bowiem nie był on do tej pory kojarzony z kinem przyjaznym maluchom. Nawet jeśli jednak mamy w tym przypadku do czynienia z baśnią to raczej w klimatach braci Grimm, aniżeli gładkich wydmuszek disnejowskich. Mroku i makabry jest tu wystarczająco dużo, aby niejednego dzieciaka przyprawić o wieloletnią traumę. Tytułowe wiedźmy to paskudne prukwy o zgniłych zębach i wybałuszonych oczach, ich Królowa zaś to wybitnie groteskowa kreatura, wybornie zresztą zagrana przez Huston. Wyposażona w wielki garb i długaśny nos, mówi z niemieckim akcentem, a do dzieci żywi niechęć większą nawet niż stare baby z pochodów proaborcyjnych. Sposobem na anihilację gówniarzerii jest przemiana wszystkich jej przedstawicieli w gadające myszy. Metamorfozę możemy podziwiać na ekranie w całym jej plugawym majestacie dzięki magikom ze studia Jima Hensona, które odpowiedzialne było za produkcję filmu. Hensonowską rękę czuć też w świetnie opierających się upływowi czasu scenach z gryzoniami czy w kapitalnej charakteryzacji wiedźm. Scena zjazdu czarownic jest zdecydowanie upiorna i nawet dorosły widz ma prawo poczuć się w jej trakcie nieswojo. Reszta obrazu zresztą też nie najgorzej radzi sobie w straszeniu: znajdziemy tu klimat niczym z najlepszych epizodów Hammer House of Horror (1980) z rzadka tylko rozwadniany humorem, świetne lokacje (senna nadmorska miejscowość) i galerię uniwersalnych postaci, z którymi bez trudu można się identyfikować. Idealny wybór na wyprowadzenie pociechy w świat kina grozy.
Teksty zbiorowe załogi Savage Sinema.