Atomic Café: Dr. M (1990)

Doktora Mabuse nikomu raczej przedstawiać nie trzeba. Mistrz zbrodni, posługujący się telepatią i hipnozą arcyłotr, który przeistacza ludzi w swe bezwolne marionetki. Poczęty na kartach powieści Norberta Jacquesa Dr. Mabuse, der Spieler z 1921 roku, unieśmiertelniony rok później przez Fritza Langa w niemym filmie Doktor Mabuse. Lang powracał do tego antybohatera jeszcze dwukrotnie, przy okazji Testamentu doktora Mabuse (1933) i Tysiąca oczu doktora Mabuse (1960), po czym postać przeszła do „domeny publicznej”: jego przygody na ekranie przedstawiał później choćby Jess Franco. Do klasyki niemieckiego ekspresjonizmu nawiązał również Claude Chabrol w swym science-fiction z 1990 roku Dr. M.

Jest rok 1999. Mur berliński dalej stoi, jak stał. W podzielonym mieście dochodzi do serii niewytłumaczalnych przypadków samobójstw. Epidemia masowego szaleństwa sięga zenitu wraz z wypadkiem spowodowanym przez kierowcę cysterny, w którym ginie kilkaset osób. Porucznik Claus Hartman (Jan Niklas) ze wschodnioberlińskiej policji dochodzi do wniosku, że za serią zgonów w stoi jedna osoba, najprawdopodobniej stosująca jakąś formę hipnozy. W trakcie śledztwa policjant natrafia na trop kobiety, której podobizna znajduje się na telebimach w całej metropolii…

Chabrol wykorzystał nadarzającą się okazję i wybrał na ostatnią przejażdżkę U-Bahnem po Berlinie „dwóch miast”. Zabiegi mające na celu uczynić miasto futurystyczną antyutopią są ledwie kosmetyczne: tu i ówdzie reżyser powklejał na murach ekrany z zalotnie spozierającą na przechodniów Jennifer Beals. Pójście na łatwiznę? Niekoniecznie, zważywszy, że przecięty murem na dwie połowy Berlin był już i tak miejscem wystarczająco postapokaliptycznym, by dodatkowe elementy upiększające nie były potrzebne. Stolica światowej awangardy, kultury punkowej, artystów wyklętych — miasto przyciąga tutaj na tej samej zasadzie i z tą samą mocą, jak robiło to w przypadku Opętania (1981) czy Nieba nad Berlinem (1987). Samograj.

Gorzej, że Francuz zdaje się nie mieć precyzyjnej wizji tego, czym jego film miałby być, jaki cel przyświeca tej fantasmagorycznej przypowieści. Bo nie okłamujmy się — finałowa przemowa wcielającego się w demonicznego doktora Alana Batesa o zwodniczej sile mediów i potrzebie mas do ucieczki od rzeczywistości to banały i jednocześnie grafomański bełkot. Z jednej strony Chabrol składa — dość powierzchowne — hołdy Langowi i jego dziełu (jedna z postaci nazywa się na ten przykład Rudi Klein-Rogge – nazwisko aktora wcielającego się w Mabuse w oryginale z 1922 roku), z drugiej całkowicie niepotrzebnie idzie w groteskę i farsę, których wyrazem są sceny rozgrywające się w prowadzonym przez bandę oszołomów ośrodku wczasowym. Reżyser chce coś powiedzieć, ale zamiast skupić się na konkretnym zagadnieniu, rzuca tylko efektownymi hasłami, rozrzuca i porzuca tropy interpretacyjne. I przy okazji nie panuje nad obsadą.

Film powstał w koprodukcji francusko-niemiecko-włoskiej, a wszystkie dialogi napisane zostały po angielsku, przy czym większość obsady wypowiada je z twardym niemieckim akcentem. Siłą rzeczy musiało się tu po drodze coś zgubić w tłumaczeniu. O Beals można napisać tyle, że ładnie wygląda. Bates idzie w karykaturę. A Niklas daje siermiężną i wypraną z emocji interpretację „gliny po przejściach”. Żadna z postaci nie ma tak naprawdę rysu psychologicznego, przeszłości (o bohaterze Niklasa wiemy jedynie, że jego żona popełniła przed laty samobójstwo), punktu zaczepienia.

Mimo wszystko nie uznaję tego nierównego, poskładanego nieco sztucznie z gatunkowych wzorców obrazu za całkowity niewypał i „czas stracony”. Jest tu na pewno klimat: dekadencki, Kafkowski, ba! nawet Orwellowski. Jest szarość, brud i element nieprzewidywalności. Bo w obliczu twórczej niemocy i braku zdecydowania władanie nad projektem przejmuje najpotężniejszy bohater: wspomniane miasto, które jest na tyle charakterne, że pociągnęłoby najbardziej nawet miałką fabułę. Projekt zatem nieudany, ale niepozbawiony pobudzających serce do szybszego bicia elementów. I zarazem urzekający dokument epoki minionej: myślę że Chabrol miał tego świadomość, udając się do serca rozdartych Niemiec w przededniu zjednoczenia, by pokłonić się jednemu z największych mistrzów kina.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *