Blue Monday: Body Love (1977)

Lasse Braun urodził się w 1936 roku w Algierze, wówczas jednej z kolonii francuskich. Pierwsze kroki w zawodzie reżysera stawiał pod koniec lat 60. i szybko wyrobił sobie renomę w pornograficznym podziemiu jako twórca tzw. loopów, krótkometrażowych filmów dla dorosłych rejestrowanych na taśmie 8mm. Do połowy lat 70. miał ich już na koncie kilkadziesiąt, a gdy we Francji doszło do poluzowania cenzury, kilka spośród nich trafiło na ekrany kinowe w wersji wzbogaconej o ujęcia zza kulis jako pełnometrażowe Penetration (1974, na niektórych rynkach znany również jako French Blue). Pełnoprawny debiut fabularny Brauna stanowiło Sensations (1975), seks-pocztówka z hedonistycznego Amsterdamu. Francuz karierę twórcy pornografii kontynuował przez całe lata 80. i większość 90., jednak jego opus magnum wciąż pozostaje arthouse’owe arcydzieło z 1978 pod tytułem Body Love, film o którym słyszał niemal każdy, ale który rzadko kto tak naprawdę oglądał. O czym więcej zaraz…

Obraz opowiada historię pewnej arystokratycznej rodziny, która słynie z rozwiązłego stylu życia. Baron (Michel Caputo) sam nakłania żonę do zdrad, a córce Martine (znana z duetu muzycznego Les Rita Mitsouko Catherine Ringer) obwieszcza w dniu 18 urodzin, że w prezencie… zostanie pozbawiona dziewictwa podczas orgii. To właśnie przygotowaniom do tego podniosłego zdarzenia poświęcona jest większość akcji filmu, który z oddaniem i dumą niesie sztandar rewolucji seksualnej…

Bo Braun sam jest w istocie „seksualnym rewolucjonistą”. Kiedy jego błękitnokrwiści bohaterowie perorują na temat cielesnych rozkoszy, kiedy baronowa bez zażenowania opowiada dziennikarzowi o swych planach kariery jako gwiazda filmów porno, nie mamy wątpliwości, że to słowa pod którymi podpisałby się sam twórca. Body Love jest przy tym obrazem wręcz snobistycznie wycyzelowanym, z ogromną pieczołowitością portretującym detale ciał aktorów oddających się miłosnym uniesieniom przed kamerą. Braun zaczyna od damsko-męskiego trójkąta z udziałem cycatej Glendy Farrel, idzie przez lesbijskie amory i igraszki z seksualną „niewolnicą”, by wreszcie dotrzeć do clou programu, zapowiedzianej już we wstępie sceny wielkiej orgii.

A skoro już przy tym jesteśmy, to jeśli ktoś pokusiłby się o stworzenie listy najlepszych scen orgii w historii kinematografii, ta z Body Love z pewnością musiałaby znaleźć się w ścisłej czołówce. Odtwarzana przez Ringer potomkini arystokratycznego rodu wpierw urządza baletnicze pląsy pośród zastygłych w bezruchu uczestników zgromadzenia, podczas gdy w tle rozgrzewa się syntezator Klausa Schulze’a, byłego członka Tangerine Dream. Skamieniałe postaci z czasem nabierają wigoru, a przed naszymi oczyma rozgrywa się spełniony sen swingersów: seks we wszelkich możliwych konfiguracjach, pieszczoty oralne, penetracje, a także – spodziewane rozdziewiczenie Martine, do tej pory zagorzałej miłośniczki kobiecego ciała, która pozna wreszcie co to znaczy obcować z mężczyzną. Seksualna inicjacja stanowi tu tym samym swoisty happy end, wyzwolenie młodego dziewczęcia, które odtąd stanie się świadomą swoich potrzeb kobietą.

Wspomniany powyżej soundtrack Klausa Schulze’a to temat na całkowicie odrębny artykuł i jednocześnie przyczyna międzynarodowej sławy filmu Brauna. Francuz miał to szczęście, że nie musiał się uciekać do kradzieży muzyki z innych produkcji, jak to nagminnie robili choćby jego koledzy po fachu zza oceanu. Pozyskał do współpracy mistrza niemieckiej elektroniki, który przygotował mu prawdziwie boską – ba! wręcz kosmiczną – ścieżkę dźwiękową, która dodatkowo podbija atmosferę dekadencji i rozwiązłości. Muzyka z Body Love to prawdopodobnie jeden z najpiękniejszych odprysków germańskiej duszy w dziejach, ekstatyczno-narkotyczna, orientalizująca podróż jaźni przez zakazane rubieże. Wydana osobno na płytach winylowych, szybko zyskała ogromną popularność (co zresztą skłoniło Schulze’a do nagrania kontynuacji, równie udanego albumu zatytułowanego po prostu Body Love Vol. 2 [1977]), co jednocześnie zapewniło nieśmiertelność filmowi, z którego pochodzi. Niewielu jednak spośród koneserów muzyki elektronicznej pokusiło się o obejrzenie samego obrazu, co zresztą niekoniecznie dziwi, gdyż suita Schulze’a broni się doskonale jako samodzielne dzieło.

Pomimo jednak całej swej awangardowej otoczki Body Love to nie żadna wysublimowana erotyka dla hipsterskiego odbiorcy z ery post-p*rno – co to to nie! To wciąż przede wszystkim – niektórzy stwierdziliby: „ordynarny” – pornos w którym kolejne sceny seksu w różnych konfiguracjach usprawiedliwione zostały nader wątłą fabułą, a każdy stosunek kończy się ejakulacją na podbrzusze lub twarz partnerki. Braun podchodzi jednak do seksu z namaszczeniem kamasutrowego erudyty i czyni z niedługiego seansu istną ucztę dla oczu, erotyczny trip, który w połączeniu z warstwą dźwiękową działa na odbiorcę hipnotyzująco. Francuz kręci swe „świntuszące” obrazy z ewidentnym poczuciem misji, celebrując ekstazę ciała, tak jakby poza nią nic innego nie miało większego znaczenia. Tego typu dezynwoltura, naiwność wręcz, to znak rozpoznawczy utracjuszowskich lat 70. I pomimo że hasła rewolucji seksualnej już dawno temu okazały się zwietrzałe, w wydaniu Brauna wciąż zdają się zachowywać powab, elegancję i siłę przyciągania. Kiedyś to było? No, a jak!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *