Cité Obscure: Nieugięci (1996)

Pierwsza połowa lat 50. Los Angeles. Porucznik Hoover (Nick Nolte) oraz detektywi Coolidge (Chazz Palminteri), Hall (Michael Madsen) i Relyea (Chris Penn) tworzą samoistny, elitarny oddział w ramach LAPD. Ich zadaniem jest walka z zorganizowaną przestępczością za pomocą wszelkich dostępnych środków, również tych niezgodnych z prawem, a odpowiadają jedynie przed swoim bezpośrednim przełożonym (Bruce Dern). Są nieprzekupni, bezlitośni, nieugięci. Pewnego dnia dostają wezwanie na miejsce zbrodni: młoda dziewczyna spadła z dużej wysokości, została z niej miazga. W denatce Hoover rozpoznaje ekskluzywną prostytutkę, z którą spotykał się przez ostatnie pół roku. Od tej pory sprawa staje się osobista…


Hollywoodzki debiut Lee Tamahoriego, Nowozelandczyka, który zaledwie dwa lata wcześniej zaatakował festiwalową widownię ponurym portretem życia Maorysów w Tylko instynkt (a w późniejszych latach dostarczy m.in. jedną z najgorszych odsłon bondowskiej serii – Śmierć nadejdzie jutro [2002]). W Nieugiętych z obskurnego realizmu pierwszego obrazu reżysera nie ostało się praktycznie nic: to produkcja przesiąknięta duchem Fabryki Snów, hołd złożony klasycznym noirom o twardych, prawych facetach, którzy rzucają wszystko na szalę, by bronić uniwersalnych wartości. Już pierwsza scena wprowadza nas odpowiednio w konwencję opowieści: czwórka policyjnych mścicieli wparowuje do wykwintnej restauracji, urządza drakę i siłą zabiera ze sobą mafijnego bonza (William Petersen) na przejażdżkę samochodem. Miejsce docelowe? Wodospad Mulholland. Gangster przytomnie zauważa, że w Los Angeles nie ma żadnych wodospadów, co eskortujący go gliniarze kwitują salwami śmiechu. Wodospad Mulholland to pieszczotliwa nazwa klifu położonego przy Mulholland Drive, z którego Hoover i kompania zrzucają nieposłusznych zbirów. Ci którzy przeżyją upadek ze stromego zbocza, będą mieli nauczkę na resztę życia spędzonego na wózku inwalidzkim, pozostali – cóż…

Pomysł na grupę twardzieli korzystających z niekoniecznie legalnych metod walki z przestępcami nie jest nowy i de facto ma swe źródło w prawdziwych wydarzeniach: w latach 50. w istocie funkcjonował nieformalny oddział nierozłącznych policjantów z Miasta Aniołów, potocznie zwany „The Hat Squad”, w skład którego wchodziła czwórka dryblasów słynących z braku empatii względem kryminalistów. Inną inspirację dla scenariusza stanowił bez wątpienia legendarny Gangster Squad (sportretowany w książce Paula Liebermana i w opartym na niej filmie Rubena Fleischera [2013]), jednostka stworzona do bezpardonowej walki z mafią. Tamahori nie opiera się jednak na faktach, tworzy fikcyjną historię o seksie, korupcji, przemocy i… bombie atomowej. Za tło ma malowniczą kalifornijską stolicę zbrodni i występku, którą miłośnicy czarnego kryminału znają doskonale od czasów, gdy Raymond Chandler wprowadził na scenę Philipa Marlowe’a, a której dekadencki obraz utrwalił Polański w Chinatown (1974).


Punkt wyjścia stanowią tu zatem tanie powieści brukowe, i to niekoniecznie Chandlerowska klasyka, prędzej autorzy pokroju Mickeya Spillane’a czy Jima Thompsona. Scenariusz Pete’a Dextera, zdobywcy National Book Award za powieść Paris Trout (1988) kultywuje wartości proste i uniwersalne: przyjaźń, braterstwo, honorowość. Najskuteczniejszym narzędziem w walce z występkiem jest pięść, ewentualnie spluwa. Komiksowo przerysowane to realia, a w partiach finałowych twórcy odpływają już całkowicie w rejony bliskie eskapistycznemu kinu akcji. Razić może w końcowej części również nadmiar patosu i ckliwości, jednak jeśli przyjąć że cofnęliśmy się do lat 50., to wszystko wydaje się zgadzać: harda postawa kwartetu bohaterów, kobiety jako dodatek fabularny czy czarno-biały podział świata, w którym zawsze możliwe jest obranie jedynie słusznej drogi postępowania, choć za bycie prawym niekoniecznie należy oczekiwać pochwały i zrozumienia.

W połowie lat 90. podobnie uproszczona wizja rzeczywistości była nie w smak zarówno publiczności, jak i krytykom. W kinach sale świeciły pustkami, a recenzenci zżymali się na przegięty scenariusz, rażące umowności i naiwny przekaz. Tamahori już na starcie poległ z kretesem. I, pomimo że w późniejszym czasie bynajmniej nie udowodnił, że stać go na cokolwiek więcej, niż bycie tanim wyrobnikiem od wysokobudżetowych widowisk, to akurat jego Nieugiętych skłonny jestem bronić zawsze i wszędzie. To pulpowa, przerysowana wersja Nietykalnych (1987), obraz świadomie wykorzystujący gatunkowe wzorce i klisze, miejscami balansujący wręcz na granicy pastiszu. Każdy miłośnik noirowego bagna powinien odnaleźć się tu doskonale, bo w pakiecie otrzymamy podejrzaną działalność amerykańskiego rządu, zakazany romans, amatorskie filmy pornograficzne i pieczołowicie odwzorowany klimat epoki, z kostiumami, fryzurami i scenografią na czele.


Jeśli zaś kogoś moja krótkowzroczna, naznaczona boomerskim, niepostępowym gustem argumentacja w pełni nie przekonuje, to śpieszę nadmienić, że Nieugięci mają jeszcze jednego, być może najpotężniejszego asa w rękawie: obsadę. Nolte, Madsen, Palminteri i Penn to wręcz noirowy dream team, ilość testosteronu jaką emanuje ta zgraja zahartowanych w boju gliniarzy nadawałaby się do obdzielenia około tuzina współczesnych filmów akcji i jeszcze by trochę zostało na deser. Na dalszym planie mamy epizody w wykonaniu Bruce’a Derna, Williama Petersena, Treata Williamsa i Johna Malkovicha. Jest też Melanie Griffith obsadzona zgodnie ze swoim emploi – jako zgoła naiwna, ale gotowa do poświęceń blondynka o rozmarzonych oczach. No i Jennifer Connelly szczująca – skutecznie – cycem w scenach retrospekcji jako femme fatale o rozwartych nogach i złotym sercu. Takiego zestawu nazwisk mógłby pozazdrościć niejeden i trzeba przyznać, że nawet najdrobniejsze występy zapadają tu w pamięć, tworząc wspólnie barwny, emocjonujący kalejdoskop rodem z Alei Gwiazd. Śmiem twierdzić, że gdyby Nieugięci powstali dekadę, dwie wcześniej, odbiór byłby znacznie lepszy: to zamierzenie staroświeckie kino, które nie sili się na Tarantinowski cynizm, ani nie mami natłokiem tandetnych efektów CGI, które w połowie lat 90. zaczęły zżerać celuloid niczym rak.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *