Girls Against Boys, czyli wojna płci na ekranie

Dziewczyny kontra chłopaki – taki motyw przewodni wybraliśmy na tegoroczny tekst zbiorowy z okazji Dnia Kobiet. Nie po to jednak, by dzielić i dolewać oliwy do ognia trwającej od zarania dziejów wojny płci. W tym specjalizują się inni. Nas zainteresowały filmowe przykłady owej wojny, jej odmiany i wynik końcowy. Oraz same bohaterki: wygadane, zbuntowane, czasem niebezpieczne, kiedy indziej po prostu spragnione miłości. Lub krwi. Bo wszystko odbywa się w ramach szeroko pojętego kina gatunków, eksploatacyjnej szarej strefy, gdzie wszelkie chwyty są dozwolone. W przygotowaniu tekstu wspomógł nas Mariusz Czernic z Panoramy Kina. Bawcie się dobrze i nie zapomnijcie o wpięciu kwiatów we włosy! Shalom!

P.S. Kadr u góry pochodzi z klasycznego westernu Kinga Vidora Pojedynek w słońcu (1946).


1968 – I, the Executioner (reż. Tai Kato) – Dr Butcher M.D.

Mężczyzna w brutalny sposób morduje kobietę, przed śmiercią zmuszając ją do ujawnienia nazwisk jej koleżanek. Wkrótce kolejne morderstwa wstrząsają miastem, zaś policja stara się rozgryźć łączący je związek. Śledztwo prowadzi do ujawnienia powiązań między spotkaniem kobiet a samobójstwem młodego dostawcy jedzenia. Sytuacja komplikuje się, gdy udaje się stworzyć portret pamięciowy mordercy, którego  pośród swych klientów rozpoznaje młoda kelnerka Haruko. Szokująca prawda powoli wychodzi na jaw, zmieniając klasyczną opowieść o toksycznej męskości na rzecz bardziej skomplikowanej narracji.

Zbudowany na pieczołowicie budowanym napięciu, I, the Executioner, już od samego prologu przykuwa uwagę widza. Scena gwałtu, torturowania i morderstwa kobiety w pierwszych minutach filmu powoduje, że co wrażliwsi widzowie mogą odpuścić seans. Od razu także zostaje nam ujawniona tożsamość zabójcy, gdyż to nie jego poszukiwanie będzie sensem fabuły. A ta opiera się na historii dość zmyślnie odwracającej układ ofiara – kat, który w większości wypadków sytuuje tą pierwszą w postaci kobiety, punktując patriarchalne cechy oprawców kojarzone z okrucieństwem, mizoginią i ogólnym zezwierzęceniem. Tutaj sytuacja ma się jednak inaczej. Morderca to zdystansowany, cichy odludek, który pojawia się w Tokio pod zmienioną tożsamością jako Kawashima, ukrywając swą mroczną tajemnicę z przeszłości (zabójstwo niewiernej żony); w restauracji położonej niedaleko miejsca zamieszkania poznaje młodą kelnerkę Haruko, która także ma własne sekrety związane z rodzinną tragedią. Oboje łączy poczucie tragedii, jaka spotkała ich w życiu, na którą nakłada się kolejna – samobójstwo dostawcy jedzenia Kokubu, pracującego w tym samym barze co dziewczyna. To owa śmierć okaże się głównym motywem fabularnym filmu, wokół którego toczyć się będą losy Kawashimy i Haruko. Okaże się bowiem, że mężczyzna morduje kobiety związane tajemnicą pewnego popołudniowego spotkania wypełnionego oglądaniem pornografii.

Tai Kato, znany przede wszystkim zachodnim widzom jako twórca świetnych filmów o yakuzie, tym razem stawia na dzieło bardziej dramatyczne, choć nie mniej brutalne w wymowie, budując je jednak w zaskakujący formalnie sposób. Reżyser eksperymentuje z prześwietlonymi negatywami, dokonuje mocnych zbliżeń, kadry są kreowane z niesamowitą pieczołowitością, postacie niejednokrotnie są filmowane ze specyficznej, dolnej perspektywy, co podkreśla ich zagubienie i wyobcowanie w miejskiej dżungli. Pomieszczenia oświetlone są w oszczędny sposób, przez co Kato może skupić się na wydobyciu z cienia interesujących detali (tyczy się to także, a może przede wszystkim, twarzy postaci) dzięki świetnej pracy operatorskiej. Przypomina to wszystko klasyczne kino noir, do którego gatunku zresztą I, the Executioner jest najczęściej porównywany (przez dosadnie ukazaną przemoc wobec kobiet, można go także zaliczyć do jednego z dziesiątków prekursorów włoskich gialli). Nihilizm, jaki dominuje nad całością, sprawia iż film Kato jest jednym z tych doświadczeń, które dosadnie ukazują nieciekawą kondycję ludzkiego gatunku – niezależnie od płci i rasy kierowanego prostymi żądzami i instynktami. W tej wojnie gender nie będzie zwycięzców.


1972 – Love and Death in the Garden of Gods (reż. Sauro Scavolini) – Simply

Posunięty w latach profesor ornitologii szukając spokojnego miejsca do pracy, wynajmuje położoną w środku zapuszczonego ogrodu zabytkową willę. Podczas jednej z codziennych wędrówek po okolicy, znajduje w pobliskich krzakach kłębowisko splątanej taśmy magnetofonowej. Doprowadziwszy ją do stanu używalności przekonuje się, że to zapis serii wizyt u psychiatry, którego pacjentką jest poprzednia lokatorka willi. Poznając stopniowo historię kobiety i jej najbliższych, profesor doświadczy autentycznego dotyku zła; otworzy się przed nim otchłań skrywanych pod maską namiętności sadomasochistycznych uzależnień, submisywnego zatracenia, kazirodczych żądzy i godnego Co się zdarzyło Baby Jane? (1962) psychicznego gwałtu z oszustwem w tle. Gdy jednak zaskakujący plot twist zrelatywizuje całą prawdę o niebezpiecznych związkach, profesor z przerażeniem pojmie iż bynajmniej nie trafił w tu przypadkiem. Teraz grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo…

Mimo sporej kondensacji planów czasowych (podwójne, czy nawet potrójne retrospekcje) fabuła w tym melodramatycznym borderline giallo podana jest bardzo przejrzyście i jeszcze bardziej wciągająco, dzięki wspaniałej filmowej robocie całego zespołu ze wskazaniem na Scavolinich, prawdziwych magnifici fratelli włoskiego kina grozy i nie tylko. Debiutujący za kamerą Sauro (scenariusz i reżyseria) dał się wcześniej poznać jako współautor doskonałych skryptów do gialli Sergia Martino (The Case of Scorpion’s Tail [1971], Your Vice is a Locked Room… [1972], All the Colours of the Dark [1972]), później napisze kilka ,,policyjniaków” dla Umberto Lenziego i Massimo Tarantiniego. Jego sławniejszy brat Romano (zdjęcia i produkcja), to człek z barwnym życiorysem, autor awangardowego dramatu La Mosca Cieca (1966) zatrzymanego przez cenzurę (nie pomogła interwencja u samego ministra kultury), potem niezależny korespondent w Wietnamie, gdzie ranny i porzucony w dżungli przeżył survivalowe piekło (brutalny weryzm jego Dog Tags [1987] z powietrza się nie wziął). Największy rozgłos przyniesie mu nakręcony po emigracji do USA, psychotyczny i wybitnie masarski slasher Nightmare (1981). Tu, jako autor zdjęć, Romano zaprezentował się niemal jak jakiś kieszonkowy Storaro. Dzięki wspaniałej pracy kamery (wysmakowane kadry, nieustanne zmiany perspektywy, śmiałe operowanie szerokim kątem i bogactwo ekspozycji z inspiracjami od Renoira do Caravaggia), cała ta pokrywająca emfazą niedomogi głębi historia płynie z porywającym prądem formalnym.

Sam dobór scenerii, gdzie wszędobylska, zachłanna zieleń przyrody szturmuje zewsząd sypiącą się architekturę różnych epok, idealnie buduje nastrój zabłąkanego sarkofagu. Wśród wiecznie odradzającej się natury, ludzie skazani są na tylko jedną śmierć, ku której poprowadzi ich ruchem jednostajnie przyspieszonym obsesja autodestrukcji. Kobietę i mężczyznę od początku połączy relacja kata i ofiary, później tylko wymienią się rolami. Od utalentowanej, posągowej i rudowłosej Eriki Blanc nie sposób oderwać wzroku (przedziwna twarz, piękna, lecz nagle, na moment przybierająca wejrzenie pośmiertnej maski), ale prawdziwym zaskoczeniem będzie Peter Lee Lawrence. Aktor zaszufladkowany jako komiksowy, młodzieńczy pistolero à la Billy the Kid w licznych spaghetti westernach, zalicza ,,życiówkę” w roli wybuchowego, skrzywdzonego neurotyka. Momentami oniryczna, impresyjna opowieść nabierze tempa dopiero w rozbudowanym, krwawym finale. Pozycja obowiązkowa dla amatorów takich frykasów jak The Perfume of the Lady in Black (1974), Lisa and the Devil (1973) czy Footprints on the Moon (1975), gdzie jedyną w swoim rodzaju aurę kreuje atrakcyjna, wyalienowana kobieta w centrum pulsującego na wysokich obrotach estetycznego kalejdoskopu zdarzeń i rzeczy.


1976 – Female Chauvinists (reż. Jaacov Jaacovi) – Caligula

Gdzieś w idyllicznych Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej istnieje sobie szajka szajbniętych feministek, które mężczyznami gardzą, mężczyzn nie znoszą i które z mężczyznami nie chcą mieć do czynienia nic a nic. Do bandy przenika Boopsie, nieprzekonana do dziewczyńskich uprzedzeń wysłanniczka patriarchatu, której celem jest infiltracja sekty. W ślad za nią, udając głuchoniemego przygłupa, do grupy wkrada się również jurny chłopak Boopsie. Będzie to zaczątkiem poważnych przemian, bowiem wojujące do tej pory hardo feministki zaczną otwarcie marzyć o chwilach uniesień w ramionach nierozgarniętego, ale dobrze wyposażonego przez naturę chłopa…

Rubaszna komedia porno, raczej dość staroświecka w duchu. Konwencja opowieści bliższa jest tu tak naprawdę niewinnym nudies cuties czy filmom o nudystach z przełomu lat 50. i 60., aniżeli wyzwolonym figlom spod znaku Głębokiego gardła (1972). Przekaz też jest prosty i nader toporny: babie trzeba kutasa, bo bez niego miesza jej się we łbie. Ta łopatologiczna wykładnia może się wprawdzie na pierwszy rzut oka wydawać mocno szowinistyczna, ale w gruncie rzeczy twórcy nawołują do zakopania wojennego topora i pojednania płci. Najlepiej w sypialni. Albo na sianie. Wzmocnić ów prostoduszny morał pomagają zaś wdzięki gwiazd kina sexploitation: znanych z występów u Russa Meyera Uschi Digard i Candy Samples oraz równie jak one bogatej w walory Roxanne Brewer, która robi tu za główną gwiazdę przedsięwzięcia. Feministki zatem z natury są cycate i lubią paradować w negliżu. Jak się prędko okazuje, wbrew wszelkim deklaracjom, uwielbiają seks. Film Jaacova Jaacoviego zresztą niby bierze w obronę facetów i naigrywa się w niewybredny sposób z postępowych emancypantek, ale w ostatecznym rozrachunku to przecież i tak mężczyzna ma służyć zaspokajaniu kobiecych potrzeb. Może więc wcale takie zacofane te szowinistki nie są?


1977 – Death Game (reż. Peter S. Traynor) – Caligula

George Manning (Seymour Cassell), żonaty biznesmen z San Francisco, zostaje sam w domu na swe 40. urodziny. Podczas ulewnej burzy do jego drzwi pukają dwie młode dziewczyny, które najwyraźniej zgubiły się w nieznanej sobie okolicy. Mężczyzna udziela niewiastom w opałach tymczasowego schronienia i „w podzięce” zostaje przez nie uwiedziony. Następnego ranka czeka jednak George’a niemiła niespodzianka: dziewczęta ani myślą się wynieść z domu, a na kolejne ponaglenia ze strony gospodarza reagują w coraz agresywniejszym tonie…

‌Home invasion, ale w wydaniu à rebours. W odróżnieniu od większości przykładów nurtu napastnikami są tym razem kobiety, który to pomysł podkradziony został zresztą ze starszego o cztery lata eksploacyjniaka Teenage Innocence. Przebiegłe i wyrachowane „gościnie” po upojnej nocy w ramionach wąsatego tatuśka oskarżają go o gwałt, podając się przy tym za nieletnie. Zaczyna się gra w kotka i myszkę, napastniczki wytaczają swej ofierze domowy „proces”, przy okazji demolując wszystko w zasięgu wzroku. W momencie premiery niektórzy odczytywali dzieło Traynora jako obraz ze społecznym komentarzem. I jeśli tak na to patrzeć, to dziś, w czasach #metoo i cancel culture, jest to pozycja nawet bardziej aktualna niż przed pięćdziesięciu laty. Jako czarna komedia Death Game sprawdza się wciąż wcale nieźle, gorzej niestety jako rasowy thriller. Winić za to należy nierówny scenariusz, który raz mami widza suspensem, by po chwili rozładować napięcie w niezręczny sposób. Na pewno jednak nie można odmówić filmowi jednego: wyśmienitego aktorstwa. Wyborne są w szczególności Sondra Locke i Colleen Camp w rolach pokręconych prześladowczyń. Rozhisteryzowane, nieprzewidywalne pannice spokojnie wpędziłyby w zakłopotanie tak hołubioną przez współczesne młode pokolenie Harley Quinn. I dla nich po Death Game zdecydowanie warto sięgnąć.


1979 – Death Car on the Freeway (reż. Hal Needham) – Mariusz Czernic

Kobiety, które przetrwają w tym biznesie, to barakudy pierwszej wody.

Albo stanie ci się krzywda, bo nie jesteś jedną z nich,

albo będziesz musiała stać się jedną z nich…

Między swoim sztandarowym dziełem, komedią akcji Mistrz kierownicy ucieka (1977), a jego sequelem (1980) Hal Needham – prawdziwy mistrz kierownicy, pasjonat motoryzacji i doświadczony kaskader – zrealizował telewizyjną produkcję Death Car on the Freeway. W skrócie można film określić jako feministyczną przeróbkę Pojedynku na szosie (1971) Stevena Spielberga, jednak scenariusz Williama Wooda nie ogranicza się tylko do zamiany głównego bohatera na kobietę. Ten film jest po brzegi wypełniony ideologią drugiej fali feminizmu, która zalała Amerykę w latach 70. Na początku obserwujemy losy aktorki Becky Lyons (Morgan Brittany), która zmierza do Van Nuys, dzielnicy Los Angeles, na plan serialu Barnaby Jones. Wjeżdża na autostradę typu freeway (w odróżnieniu od highway, cechującej się większą kontrolą ruchu) i zostaje dostrzeżona przez kierowcę furgonetki, który próbuje ją zepchnąć z drogi. Mimo wszystko Becky ma szczęście – kończy się na strachu bez poważnych obrażeń – ale ponieważ jest aktorką, jej zeznanie dotyczące morderczych skłonności kierowcy vana nie zostaje potraktowane poważnie. Tylko jedna dziennikarka, prezenterka wiadomości Janette Clausen (Shelley Hack), pracująca dla stacji telewizyjnej KXLA, łączy tę sytuację z inną podobną sprzed paru miesięcy i to sprawia, że rozpoczyna prywatne śledztwo.

Film nie zdobył wielkiego uznania i szybko popadł w zapomnienie, ale warto go odkopać z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że w przeciwieństwie do najpopularniejszych dzieł Needhama (Mistrz kierownicy ucieka, Wyścig Armatniej Kuli) pozbawiony jest durnego humoru i opowiada historię w gruncie rzeczy dość absurdalną, ale w tonacji serio, trącając po drodze wiele ciekawych motywów. Oprócz seksizmu i mizoginizmu mamy tu także oskarżenie producentów samochodów i reklamodawców o gloryfikowanie prędkości i lekkomyślności. Niejednokrotnie bowiem sugeruje się w reklamach, że męskość zależy od umiejętności szybkiej jazdy i skłonności do ryzyka. Kierowcy ośmiocylindrowej bestii zostaje tu postawiona diagnoza psychologiczna („stłumiona osobowość, niepewność co do własnej męskości, dzieciństwo zdominowane przez matkę…”). Podkreślono również słabą skuteczność policji oraz służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo autostrad. Funkcjonariusze wręczają mandat kobiecie za przekroczenie prędkości, umożliwiając ucieczkę złoczyńcy, a kierujący śledztwem porucznik Haller (Peter Graves) stwierdza, że kobiety są współwinne działaniom psychopaty, gdyż popełniają dużo wykroczeń na drogach. Jest także wątek małżeński – mąż protagonistki Ray Jeffries (George Hamilton), z którym jest w separacji, to typowy seksista, uważający, że żona niczego by nie osiągnęła bez niego.

Interesujące, ale przedstawione jedynie w zarysie wątki to ten, w którym dziennikarka pobiera nauki jazdy defensywnej u samego Hala Needhama oraz ten, w którym pojawia się Sid Haig jako członek klubu samochodowego Street Phantoms mający podejrzenia co do tożsamości „Skrzypka z autostrady” („Freeway Fiddler”). À propos, nie wspomniałem jeszcze, że psychopatyczny kierowca vana tak właśnie został nazwany przez prasę, bo ofiary słyszały dochodzące z jego auta brzmienie skrzypiec w stylu country/bluegrass. Muzyka dochodzi z ośmiościeżkowej kasety – taki rodzaj nośnika był popularny w latach 70., ale dziś już mało kto o nim pamięta. Największą atrakcją filmu są rzecz jasna akcje na szosie filmowane m.in. z helikoptera. Koordynatorem kaskaderów był Craig Baxley, który po latach – wzorem Needhama – poszedł w stronę reżyserii i kręcił akcyjniaki, np. podobny tematycznie Revenge on the Highway (1992). Jednakże widać wyraźnie, że chodziło w scenach akcji o widowisko, a nie realizm, stąd częste wybuchy, jakby autostrada była zaminowana. Kwintesencją takiego stylu jest efektowny skok płonącego auta zaprezentowany na finał. Ale nawet taka telewizyjna ramotka ma w sobie coś prekursorskiego i do takiego wniosku można dojść po obejrzeniu Death Proof (2007) Quentina Tarantino, gdzie kilka zapożyczeń da się zauważyć.


1993 – Krwawy Romeo (reż. Peter Medak) – Caligula

„Z czy bez?”, pyta Mona (Lena Olin), siedząc okrakiem na przykutym kajdankami do łóżka gliniarzu Jacku (Gary Oldman). „Bez”, odpowiada Jack, na co Mona odpina protezę lewej ręki, ukazując świeży, owinięty bandażami kikut, po czym zabiera się do ujeżdżania kochanka. Zgadza się, Jack to prawdziwy lowelas, pies na baby. Żonę (Annabella Sciorra) zdradza z kelnereczką (Juliette Lewis), a i za innymi się ogląda. Np. za taką Moną, którą nie może się zdecydować czy przelecieć czy zabić. Bo Jack przy okazji zdradza również służbę w policji wykonywaniem poleceń dla innego pana, bossa mafijnego Dona Falcone (Roy Scheider). Dla niego ten oto skorumpowany glina ma się pozbyć Mony Demarkov, płatnej zabójczyni, która zalazła za skórę nie tym ludziom, co trzeba. A że Mona wie, jak korzystać ze swoich wdzięków i przy okazji twarda z niej sztuka, nasz Romeo będzie miał wyjątkowo trudne zadanie do wykonania.

Film Petera Medaka to postmodernistyczny neo-noir pełen krwawej przemocy i czarnego humoru. Kino post-tarantinowskie, byśmy powiedzieli w dowolnym momencie po 1994 roku, czyli po premierze Pulp Fiction. Tyle, że Krwawy Romeo powstał rok wcześniej, co broni go przed oszczerczymi oskarżeniami o plagiaryzm. Prędzej można w tym przypadku utyskiwać na ogólną najntisową modę na kino cyniczne, traktujące przemoc i makabrę jedynie w kategoriach rozrywki. Pod tym względem dzieło Medaka to ścisła awangarda gangsterzenia z przymrużeniem oka, wyprzedzająca „klawość” pierwszych dokonań Guya Ritchiego i stojąca w kolejce zaraz gdzieś za rogiem za Wścieklymi psami (1992). Główny bohater to w gruncie rzeczy kawał podłego skurwiela, ale dzięki zręcznym zabiegom scenariuszowym jakoś tam go lubimy i sympatyzujemy z nim. Ba! Dzięki – cokolwiek pretensjonalnej momentami — narracji z offu, grający na dwa fronty dziwkarz pospolity przeistacza się na naszych oczach w bohatera romantycznego. I jako taki, z obciętym palcem u stopy, pokryty zaschniętą krwią, stoczy pojedynek z wyrachowaną, pozbawioną hamulców hitmenką o stalowych udach. Mona bowiem to szwarccharakter o iście komiksowym rodowodzie: paraduje w koronkowej bieliźnie, jak siada to na sposób spopularyzowany przez Catherine Tramell w Nagim instynkcie (1992), a do tego jest zabójcza nawet z rękami skutymi kajdankami. Lub nawet bez ręki. Wydaje się przeciwniczką nie do pokonania, ale i jej w końcu powinie się noga. Ostatecznie jednak w tej grze nie będzie zwycięzców, jedynie sami przegrani — w końcu mamy do czynienia z przewrotnie potraktowaną tragedią. Krwawy Romeo bawi się schematami, miejscami powinie mu się noga przy okazji stylistycznych wygibasów, ale pod efektowną powłoką thrillera pełnego erotyki i rozbryzgów juchy kryje się mimo wszystko konserwatywna w duchu przypowieść o utraconej miłości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *