White Fire (1984)

Zimowa sceneria. Rodzina z dwójką dzieci ucieka przez las przed grupą uzbrojonych żołnierzy. Próbujący odciągnąć ich uwagę ojciec ginie w płomieniach. Matka z dziećmi, chłopcem i dziewczynką, kontynuuje ucieczkę nad brzegiem morza, jednak wnet i ona pada od strzałów jednego z wojaków. Dzieciaki od śmierci ratuje w ostatniej chwili postawny mężczyzna, który skręca kark żołdakowi z karabinem i zabiera sieroty ze sobą w bezpieczne miejsce. Mija 20 lat. Boris (Robert Ginty) i Ingrid (Belinda Mayne), cudem ocalałe rodzeństwo, są już dorośli i wciąż mieszkają ze swym wybawcą Samem (Jess Hahn). Ingrid pracuje w kopalni diamentów, skąd po cichu wykrada niektóre okazy i wspólnie z bratem upłynnia je na czarnym rynku. Podczas jednej z takich akcji zostają pojmani przez grupę szmuglerów pod wodzą Włoszki Sophii (Mirella Banti). Kobieta składa im propozycję nie do odrzucenia: od tej pory będą dzielić się zyskami z jej gangiem…

Już opisane powyżej pierwsze 20 minut filmu Jeana-Marie Pallardy’ego stawia poprzeczkę wysoko. Czegóż tu nie ma! Scena w której kaskader wyglądający jakby nie miał na sobie odzienia ochronnego (prawdopodobnie ukryte zostało pod normalnymi ubraniami, jednak dłonie i głowa pozostają nieosłonięte) zostaje potraktowany miotaczem ognia i na moment dosłownie staje w płomieniach. Wnętrza hiper-nowoczesnej kopalni, które urządzone zostały niczym statek kosmiczny z filmów science-fiction z lat 70. Pracownicy tejże kopalni noszący mundury przywodzące na myśl przyodziewek Lorda Hełmofona z Kosmicznych jaj (1987). Pościg na pustyni. Bijatyka ze zbirami, w trakcie której w ruch idzie… piła mechaniczna! White Fire to czysty, skondensowany odlot. A dalej jest tylko lepiej. W kopalni odnaleziony zostaje legendarny diament, tytułowy „Biały Ogień”, o którego odtąd walczyć będą dwie, a w porywach nawet trzy, frakcje. Pokaźnych rozmiarów świecidełko jest wprawdzie radioaktywne, ale nikomu nie wydaje się to przeszkadzać, bo wszyscy nagle dostają „gorączki złota” niczym Sknerus McKwacz w Kaczych opowieściach (1987-1990).

Fakt, że w meandrach fabuły ciężko na dłuższą metę się połapać szybko przestaje mieć znaczenie, bowiem każdy z pobocznych wątków jest równie absurdalny, co fascynujący. Z czasem dowiadujemy się na przykład, że Boris pała do swojej siostry niekoniecznie braterskim uczuciem: w jednej ze scen chłopak przyłapuje Ingrid podczas kąpieli nago w basenie, kradnie zawstydzonej golasce ręcznik i rozmarzony przypatruje się jej, kwitując całą sytuację wymownym „Gdybyś tylko nie była moją siostrą!”. Widzowi zapala się lampka pt. „co tu się odpędzlowuje?”, a odpowiedź na to pytanie dostajemy całkiem szybko. Siostra ginie bowiem z rąk przemytników, a załamany Boris poznaje podczas chlania w barze przypominającą zmarłą latawicę imieniem Olga (Diana Goodman). Za radą swego mentora i przyszywanego ojca Sama, pogrążony w żałobie biedak namawia nową koleżankę na… operację plastyczną, która jeszcze bardziej upodobniłaby ją do nieboszczki. Wszystko oczywiście w celu wykradzenia z kopalni wielkiego diamentu, ale Boris wykorzystuje sytuację również na swój sposób i zaczyna bzykać swoją nową „siostrę”. Mało? Na horyzoncie pojawia się poszukujący zaginionej Olgi wiracha grany przez Freda „Hammera” Williamsona. Postać wyskakująca niczym Filip z konopi w połowie seansu, wprowadzona do fabuły kompletnie od czapy, najwyraźniej tylko dlatego, że należało jakoś wykorzystać fakt, iż amerykański gwiazdor blaxploitów wyraził zgodę na udział w przedsięwzięciu.

Pallardy, który specjalizował się przede wszystkim w filmach erotycznych, ewidentnie nie ma pojęcia o prowadzeniu aktorów, nie dba przesadnie o dramaturgię, zamiast tego skupiając się na upychaniu do fabuły kolejnych atrakcji, co rzecz jasna wychodzi całemu przedsięwzięciu tylko na dobre. Nakręcone w Turcji jako koprodukcja francusko-turecko-brytyjska White Fire wyraźnie zapatrzone jest w jankeskie kino akcji, ale porzuca jednocześnie wszelkie reguły wiążące ręce hollywoodzkim producentom, przeistaczając się w multikulturowy, barwny burdel szalonych idei i koncepcji. Zwyczajowe wybuchy, bijatyki i strzelaniny maczomenów doprawione zostały wątkiem kazirodczym i sugestią że facet bez wąsa to nie facet. W tym świecie praktycznie wszyscy, począwszy od B-klasowego twardziela Roberta Ginty’ego, który wciela się w niezniszczalnego protagonistę, po tuziny tureckich statystów, noszą okazały zarost. W anglojęzycznej wersji dubbingowej wszyscy też, z wyjątkiem Williamsona i Ginty’ego, mówią z pokracznymi akcentami, co czasem – jak w przypadku włoskiej Mamuśki odtwarzanej przez znaną z Tenebre (1982) Mirelli Banti – osiąga karykaturalne efekty. Wspominałem, że praktycznie cały soundtrack stanowią dwie piosenki na krzyż, powtarzane do znudzenia? Owszem, do filmu napisany został soft-rockowy kawałek tytułowy utrzymany w klasycznie ejtisowym stylu oraz podniosła „pościelówa” One Day At a Time, przy czym przy obu palce maczał Jon Lord z Deep Purple.

White Fire to jazda bez trzymanki, film o którym ludzie oglądający filmy „ironicznie” powiedzieliby „tak zły, że aż dobry”, a który śmietnikowe nurki obskury przygarną do serca z całym dobrodziejstwem inwentarza. Przegięty, pełen krwawej przemocy (scena przepoławiania faceta na stole stolarskim included) i wrzucanej z rozmachem to tu to tam golizny. Twór przy którym nikt nie zadawał sobie zbędnych pytań pokroju „czy to wszystko ma jakikolwiek sens?”, zamiast tego nastawiając się na dostarczenie półtorej godziny (z okładem) bezwstydnej, eskapistycznej rozrywki. Amerykanie mieli swojego Indianę Jonesa i dyptyk Roberta Zemeckisa z Michaelem Douglasem i Kathleen Turner (Miłość, szmaragd i krokodyl [1984], Klejnot Nilu [1985]), niepokorne księstwo Eurotrashu dostarczyło nam z kolei taką, ciężką do porównania z czymkolwiek innym, niedorzeczną, prostacką, frywolną i nieskończenie ekscytującą perłę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *