Slash 'Em All: Dzieci kukurydzy cz. II (1999-2018)

W pierwszej części tekstu poświęconego serii Dzieci kukurydzy omówiłem pięć filmów z tego jakże żywotnego cyklu. Teraz, po dwóch tygodniach przerwy powracamy do tematu małych oszołomów z Gatlin w Nebrasce. Przed Wami kolejna piątka tytułów, w większości mało lub średnio udanych, z jednym (umiarkowanie) chwalebnym wyjątkiem.


1999 – Dzieci kukurydzy VI: Powrót Isaaca (reż. Kari Skogland)

Następny, po części piątej, przykład kompletnej mizerii w gatunku slashera (i horroru w ogóle) na przełomie wieków. Powrót Isaaca wyraźnie stara się iść w ślady Halloween: 20 lat później, obrazu który zadebiutował na ekranach rok wcześniej i odniósł spektakularny sukces. W przypadku serii Dzieci kukurydzy skończyło się jednak jedynie na szczerych chęciach i cała para poszła w gwizdek. Zabrakło sprawnego fachury pokroju Steve’a Minera za kamerą, producenci poskąpili budżetu, a scenarzysta odstawił robotę na odwal się.

Założenie było proste: powracamy do Gatlin lata po wydarzeniach z części pierwszej. Dzieciaki mordercy już dorośli, większość z nich już dawno nie żyje (patrz: apokaliptyczne zakończenie oryginału), ale niektórym udało się przetrwać, w tym temu najwredniejszemu. Izaak (ponownie John Franklin) wprawdzie znajduje się w śpiączce, ale to jedynie pozory, bowiem przywódca kukurydzianych bachorów tylko czeka na odpowiedni moment, by się przebudzić. Ten zaś nadarza się, gdy do Gatlin przybywa Hannah (Natalie Ramsey), córka jednej z członkiń sekty czczących „Tego, Który Kroczy Między Rzędami”. Hannah dorastała w rodzinie zastępczej, a teraz pragnie poznać swą biologiczną matkę. Według przepowiedni dziewczyna ma mieć kluczowe znaczenie dla całego krwawego kultu, nic więc dziwnego, że Izaak radośnie wraca do świata żywych i rozpoczyna ponowne głoszenie swej ewangelii…

Od czego by tu zacząć? Może od faktu, że tym razem na ekranie nie ma już prawie żadnych dzieci. Są dorośli wcielający się w licealistów (wiadomo: slasherowy target to przede wszystkim nastolatki), którzy z niewiadomych przyczyn jarają się kazaniami starego dziada o wyglądzie liliputa. Dochodzi do tego cała sterta najbardziej ogranych chwytów i stereotypowych rozwiązań, z jump-scare’ami i wymuskanymi chłoptasiami z Bravo Girl udającymi bad guyów na czele. Zdjęcia i praca kamery z miejsca dają do zrozumienia, że mamy z robotą ludzi, którzy myślą, że zoom to określenie na pigułę, którą zarzuca się na rave’ach. Słowem: jest boleśnie, tragicznie wręcz słabo, niespełna półtoragodzinny seans wlecze się w nieskończoność, bo nie ma tu choćby krztyny napięcia i nawet sceny zabójstw są bez wyjątku nijakie i siermiężne. Jedyny w miarę ciekawy patent, finałowy zwrot akcji, rozbija łeb o mur z gracją rottweilera za sprawą beznadziejnego aktorstwa kluczowego dla działania całego twistu odtwórcy, który wybrany został do roli zapewne tylko dlatego, że przyszedł na casting w samych bokserkach od Calvina Kleina i reżyserce zrobiło się tak mokro, że zapomniała spytać, czy kandydat w ogóle potrafi przeczytać tekst z kartki. Badziew i tyle.


2001 – Dzieci kukurydzy VII: Objawienie (reż. Guy Magar)

Jamie (Claudette Mink) przyjeżdża do Omaha w stanie Nebraska, by odszukać swą zaginioną babcię, z którą łączyła ją szczególna więź. Dziewczyna wprowadza się do hotelu, w którym na niedługo przed zniknięciem zamieszkała staruszka. Przybytek wieki temu stracił dawny blichtr, a teraz przeznaczony jest do rozbiórki. Zamieszkują go nieliczni ostatni lokatorzy,w tym dwójka upiornych dzieci o popielatych włosach…

Scenariusz Objawienia sprawia wrażenie jakby został napisany z myślą o samodzielnym projekcie, a dopiero potem wklejono doń wątki zaczerpnięte z kukurydzianej sagi – była to praktyka, którą Dimension Films chętnie stosowało w przypadku dalszych części podupadłej serii Hellraiser. Większość akcji rozgrywa się w ciemnych wnętrzach wspomnianego hotelu, który z niewiadomych przyczyn stoi pośrodku pola kukurydzy (!). Same lokacje liczyć należy zdecydowanie na plus, pomagają wykreować mroczny nastrój rodem z koszmaru. Gorzej niestety ma się sprawa z całą resztą. Scenariusz jest pełen klisz i tanich chwytów, które z powodzeniem stosowali twórcy horrorów dobre kilkadziesiąt lat wcześniej. Aktorstwo to typowa druga liga, choć pod tym względem nie ma wielkiego wstydu – warto przy tym odnotować że drobną rolę załapał tu Michael Ironside, który z prawdziwym profesjonalizmem nie daje po sobie poznać, że bierze udział w chałturze, co jednak nie zmienia faktu, iż ten świetny aktor się tu zwyczajnie marnuje. Im dalej w las tym całe to odgrzewanie kotletów coraz bardziej nuży, a wisienkę na torcie stanowi potwornie wręcz złe CGI, którym twórcy chwalą się od czasu do czasu, a którego próbkę dostajemy już przy okazji budzących niepohamowany śmiech napisów początkowych. Kolejny słaby sequel w ramach cyklu, któremu przecież i tak daleko do wybitności.


2009 – Dzieci kukurydzy (reż. Donald P. Borchers)

Siedem lat po Objawieniu, kiedy stało się jasne, że kuriozalne decyzje szefostwa Dimension Films pomogły skutecznie zarżnąć serię o „Tym, Który Kroczy Między Rzędami” i jego kukurydzianych łbach, remake pierwszej części — a zarazem powtórną ekranizację opowiadania — postanowiła nakręcić stacja telewizyjna Syfy. Twórcy zdecydowali się tym razem trzymać ściślej literackiego pierwowzoru i — po krótkim wahaniu ze strony autora — zyskali aprobatę Stephena Kinga, który zgodził się, by użyć jego nazwiska jako współtwórcy scenariusza.

Szkielet fabularny jest zatem ponownie ten sam, poprzesuwano jednak akcenty. Przede wszystkim pogłębiony został rys pary głównych bohaterów, którzy nie są już beztroskimi kochankami, lecz parą po przejściach, która próbuje poskładać swój związek do kupy. On wrócił jakiś czas temu z Wietnamu (akcja rozgrywa się w połowie lat 70.) i jest twardo stąpającym po ziemi marines, który jednak — czego z początku nie tak łatwo byłoby się domyślić — cierpi na PTSD. Ona była licealną pięknością, w której przez lata nazbierało się mnóstwo goryczy. Wspólnie trafiają do Gatlin w Nebrasce po przypadkowym potrąceniu małego chłopca. Chcą zgłosić zdarzenie, lecz na miejscu wita ich cisza i opustoszałe budynki. Potem do akcji wkraczają dzieciaki-sekciarze, ale szczęśliwie scenarzysta podszedł do tematu z głową i ogranicza do minimum typowe slasherowe chwyty. Zamiast zabawy w szlachtowanie mamy podchody na polu kukurydzy, a zamiast bombastycznego finału — zakończenie z tych średnio napadających optymizmem.

Podchodząc do Dzieci kukurydzy AD 2009, spodziewałem się kolejnej niepotrzebnej odsłony cyklu i spotkała mnie miła niespodzianka. Nie to, żebyśmy mieli do czynienia z jakimś wybitnym okazem gatunku, ale jest to z pewnością nad wyraz przyzwoita robota, z przekonująco rozpisanymi postaciami, niezłym klimatem i kilkoma nieoczywistymi rozwiązaniami fabularnymi. Wystarczy na solidny remake, który w moim odczuciu bije na głowę kultową w niektórych kręgach wersję z 1984 roku. Jest tu oczywiście sporo mielizn i elementów, które nie „zagrały” jak trzeba (choćby dzieciak wcielający się w Isaaca to wybór kompletnie nietrafiony, bo bardziej przypomina zastraszonego małego chłopca, niż demonicznego przywódcę kultu, plus jednak w tym przypadku za wykorzystanie w filmie prawdziwych dziecięcych aktorów, a nie liliputów przebranych za przedszkolaków), ale nie dajcie się zwieść nieprzychylnym opiniom — to całkiem niezła rozrywka na wieczór. Taka „na raz”, ale przynajmniej bez obciachu.


2011 – Dzieci kukurydzy 8: Geneza (reż. Joel Soisson)

Młode małżeństwo podróżuje samochodem przez kalifornijską pustynię. W trakcie jazdy auto odmawia posłuszeństwa i para ląduje w pełnym słońcu, bez wody i żadnego schronienia. Zdesperowani ruszają przed siebie na piechotę i wkrótce docierają do samotnego domu, zamieszkanego przez prostego farmera i jego żonę. Gospodarz (Billy Drago) niechętnie zgadza się udzielić schronienia przybyszom. W trakcie nocy spędzonej na farmie młodzi z przerażeniem odkryją, że ich dobroczyńcy trzymają w szopie uwięzionego małego chłopca…

Podobnie jak w przypadku Objawienia mamy tu wyraźnie do czynienia ze scenariuszem pierwotnie niezwiązanym z serią Dzieci kukurydzy i następnie naprędce przerobionym na kolejną część cyklu. Pierwsza połowa filmu jest całkiem intrygująca: mamy proste, ale obiecujące zawiązanie akcji, tajemnicę i przykuwający uwagę nastrój odosobnienia. Potem niestety całość coraz silniej zaczyna ciążyć w kierunku typowej gatunkowej sztampy, z latającymi po izbie przedmiotami i naciąganymi nawiązaniami do wcześniejszych odsłon cyklu. Może jako osobny film rzecz broniłaby się nieco lepiej, jako kolejna wyprawa do Gatlin (i okolic) drażni tanim wykonaniem i desperackim żerowaniem na rozpoznawalnej marce. Finał widoczny jest z daleka, poprzedzająca go „wielka rozwałka” na autostradzie wyraźnie cierpi z powodu braków budżetowych, scena w trakcie napisów to kiepski, efekciarski żart i tylko wcielający się w posępnego farmera Billy Drago wychodzi z tej przygody obronną ręką.


2018 – Children of the Corn: Runaway (reż. John Gulager)

Ruth (Marci Miller) i jej syn Aaron (Jake Ryan Scott) są wiecznie w drodze. Przemierzają prowincjonalne Stany zupełnie, jakby gonił ich sam diabeł. W końcu zatrzymują się w małym, „bogobojnym” miasteczku, gdzie Ruth podejmuje pracę jako mechanik samochodowy. Przez moment wydaje się, że nadszedł czas stagnacji, jednak to, co ich prześladowało do tej pory i gnało naprzód, szybko upomni się o swoje…

Początek jest nawet w miarę obiecujący — wprawdzie znów trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia ze scenariuszem „przyszywanym” na siłę do serii, ale wplecenie elementów kina drogi i motywu samotnego macierzyństwa zdaje się działać na formułę odświeżająco. Jest całkiem solidne aktorstwo, są wiarygodnie brzmiące dialogi, jest wreszcie wyraziście odmalowany portret zaścianka, zamieszkanego przez wścibskie łajzy i świętoszkowate flądry. Więcej tu kina offowego niż rasowego horroru. I niestety, gdy nuty horrorowe wchodzą już pełną parą, to rzecz przestaje być interesująca. Identycznie jak to miało miejsce w przypadku dwóch poprzednich części (nie licząc telewizyjnego remake’u), pomysł wyjściowy miał zadatki, ale na nim wszelka pomysłowość twórców się wyczerpała, by w drugiej połowie scenariusz mógł polecieć w objęcia sztampy. Doceniam próby opowiedzenia „poważnej”, do pewnego momentu odległej od slasherowych stereotypów historii, podobnie jak doceniam, że tym razem jest dość krwawo i brudno zarazem, ale nic nie zastąpi porządnego trzeciego aktu, a ten tu zwyczajnie zawodzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *