Ostatni człowiek na Ziemi (1964)
W te klocki mało kto umiał lepiej niż Richard Matheson (1926-2013). King i pomniejsi pisarze fantastyczni wzorowali się na tym niedoścignionym, chętnie adaptowanym na potrzeby kina mistrzu horroru. Niewielka powieść Jestem legendą uznawana jest dziś za jego opus magnum. Jej ekranizacji było kilka. Najbardziej znana jest ta z Willem Smithem (Jestem legendą [2007]), ale najlepsza jest zdecydowanie ta pierwsza. To czarno-biały, niskobudżetowy film z Vincentem Pricem pochodzący z 1964 roku i zatytułowany Ostatni człowiek na Ziemi. Co istotne, scenariusz współtworzył sam Matheson, więc wszelkie zmiany względem oryginału musiały być autoryzowane.
Najpierw, jeszcze w latach 50., prawa do ekranizacji powieści wykupiła wytwórnia Hammer, ale jak zwykle wrażliwi brytyjscy cenzorzy nie zamierzali pozwolić na produkcję takiego bezeceństwa. Film ostatecznie nakręcono w całości w Rzymie za amerykańskie pieniądze, co sprawia, że dzieło ma trochę posmak spaghetti. Jedną z drugoplanowych ról zagrał w nim nawet Giacomo Rossi-Stuart, znany miłośnikom gatunkowej włoszczyzny między innymi z Operacji strach (1966) Maria Bavy. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia, bo uwagę widza w 100% kradnie ikona horroru, jaką był bez wątpienia Vincent Price. Ten obraz jest tylko potwierdzeniem klasy typa. Deliryczne, ekspresyjne aktorstwo idealnie pasuje do bohatera prozy Mathesona. Do postaci nieco histerycznej, nie mogącej się pogodzić ze śmiercią starego świata. Postaci, która co chwila rozdrapuje swoje rany na potrzeby kolejnych bolesnych retrospekcji odsłaniających kulisy prywatnego dramatu rozegranego na tle epidemii trawiącej ludzkość. Ostatni człowiek na ziemi cierpi na wielką samotność. Desperacko szuka jakiegoś towarzystwa i choćby śladu istot z utraconego już świata. Przy tym jego jedynym remedium na nową rzeczywistość zdaje się być osikowy, zaostrzony kołek. „Ile ich jeszcze będę musiał zrobić, nim wytępię ich wszystkich?” – pyta samego siebie w jednej ze scen. Film ten to też studium człowieka wyalienowanego, neurotycznego i stojącego przeciwko całemu światu. Genialny, groteskowy Price poruszający się karawanem i obwieszający wszystko wiankami czosnku, zdaje się być w swoim żywiole i pasować idealnie do portretowanej sytuacji.
Ostatni człowiek na Ziemi jest w swej wymowie obrazem bardzo mrocznym, dekadenckim i nihilistycznym. Ponure sceny masowego palenia zwłok za miastem robią piorunujące wrażenie. Dla naszego pokolenia, ludzi żyjących w czasach pandemii, obraz ten nabiera jeszcze większej głębi i dosadności. Wielu z nas podobnie do bohatera Mathesona utraciło podczas zarazy bliskich. Warto zauważyć, że postać grana przez Price’a walczy co prawda z wampirami, ale na ekranie monstra mają więcej wspólnego z zombi niż z krwiopijcami. Jeśli rozpatrywać obraz pod tym kątem, wypada zaznaczyć, że jest on starszy od Nocy żywych trupów aż o 4 lata. Jako że w materiale źródłowym mamy wampiry, nikt tego jednak nie rozgrzebuje. Według mnie mamy tu do czynienia z zombie-apokalipsą na pełnej kurwie i trzeba by oddać temu dziełu palmę pierwszeństwa jeśli o klasyki tego nurtu chodzi.
Przyznam, że jako nerd i odludek traktuję powieść Mathesona i jej ekranizację bardzo osobiście. Strzelam też, że sam autor musiał się utożsamiać z Robertem Nevillem (w filmie z niewiadomych przyczyn tytułowanym jako Robert Morgan). Warstwa psychologiczna jest bowiem mocno pogłębiona, a postać niejednoznaczna, ostatecznie tragiczna i do końca niepogodzona ze światem, który ją otacza. Zaryzykuję tezę, że to jeden z najlepiej napisanych bohaterów w całym nurcie fantastycznym. Rola Price’a tylko ten fakt podkreśla.
Wyznawca etosu nerd is the new gangsta. Kolekcjoner i krytyk komiksowy. Po godzinach miłośnik europejskiego kina gatunku ze wskazaniem na włoski i brytyjski horror. Spiritus movens bloga Rękopis znaleziony w Arkham. Ostatni człowiek na Ziemi.